poniedziałek, 30 maja 2016

Zagadka południowego nieba

Siedząc na plaży w Kenting, patrząc w morze i wypatrując niewiadomoczego, tuż nad horyzontem ujrzałam taki obrazek. Parę rachitycznych gwiazdek, dychawicznie pobłyskujących przez smog i zanieczyszczenie światłem (które jednakowoż jest znacznie bardziej ograniczone niż w Kao)  i nagle coś zapala mi lampkę w głowie...

Czy wy też TO widzicie?

Nie, nie UFO. Nie Yeti, nie sikający chłopiec za wydmą. Nie potwór z głębin i tak dalej.
Tylko - te cztery gwiazdki, tuż nad morzem, ułożone w kształt rombu. Albo krzyża...

Konkretnie - tego krzyża.

Choć położony na półkuli północnej, Tajwan leży na tyle blisko w kierunky równika, że widać i najsłynniejszą ozdobę nieba "drugiej strony" - Krzyż Południa. My mamy do orientacji w terenie Wielki Wóz, Mały Wóz i Gwiazdę Polarną (której nie umiem nigdy wskazać :D Bo na rodzimym niebie znajduję tylko i wyłącznie - Pas Oriona. I Księżyc), a hen hen daleko azymut wyznacza się na podstwie dolnej gwiazdy w Krzyżu Południa.
Kiedyś dawno czytałam książki podróżnicze, i ten krzyż południa trochę mnie frapował. A teraz - udało mi się go zobaczyć, tak po prostu, podczas siedzenia na plaży w trochę mniej spiekotliwych warunkach pogody. Tak plaża wyglądała w dzień, trochę na uboczu (więc dalej od gorącej plaży w Hengchun), ale gorąco było jak w piekarniku, nawet bez nuklearnego podgrzewania...


poniedziałek, 9 maja 2016

O słodkościach po tajwańsku...

Kiedy wspominałam o tajwańskich słodyczach, które generalnie są w smaku hmmm... ciekawe niezwykłe inne i najczęsciej po prostu obrzydliwe dla wysublimoanego podniebienia wychowanego na krówkach, iryskach, kasztankach i innych cudownościach, hasło "lodzik podły w smaku" wzbudziło furorę. Z racji rzecz jasna swojej dwuznaczności. O tym, że można spożywać z uśmiechem na ustach coś o smaku mydła szumnie zwanego zieloną herbatą - mówiono po cichu, stukając się w czółka.

Zatem dziś, specjalnie z okazji tego, że maj, i że poniedziałek - inne przypadki tajwańskich słodyczy, dla koneserów. Koneserów powyżej 18 lat! To znaczy w Polsce, na Tajwanie jakoś się nie szczypią w tym temacie (patrz - ogólnodostępne instalacje artystyczne pozwalające liznąć trocha kultury)

Ciastko o wiele obiecującym kształcie ujrzałam po raz pierwszy w Kending, czyli takim tajwańskim nadmorskim kurorcie typu Mielno - Ustka - Międzyzdroje. 
Z kakofonii zapachów spowijających przyuliczne stoiska wyróżniał się miły zapach gofra z bitą śmietaną, nieodłączny element każdej wyprawy nad morze. Zatem kurcgalopkiem ruszyłam na węch, wietrząc niczym rasowy posokowiec, czując coś, co mile wypełni mi brzuszek i podniesie poziom cukru we krwi, a dentyście dostarczy uciechy i nadwyżki w budżecie. Stanęłam przed stoiskiem jak wryta, bo goframi pachniały... no... eeee... tego... mocno schematyczne w kształcie i niezbyt realistyczne, ciastkowe narządy. Męskie.

Dotrzymujący towarzystwa mnie i Kasiorkowi kolega zwany Pandą rzecz jasna ze źle maskowaną radością podszytą nieśmiałą ciekawością i skrywanym scukaniem rzecz jasna zakupił nam po "goferku", szykując się na szał pał i szoł wizualnej podniety. A my, dzierżąc w łapkach cieplutkie, pachnące ciacha wpatrywałyśmy się w toto maślanymi oczami, na poły czekając aż przysmak lekko ostygnie coby nam podniebienia nie sparzyć, na poły konstatując w poetyckiej zadumie fakt trzymania ciastka o kształcie już nie sugerującym, a pokazującym wprost i dosadnie jak w pysk strzelił co z czym i do czego.
Panda, patrząc na nas wzrokiem z lekka zamglonym, licem żółto zarumienionym i ogólnie mocno głupawym wyrazem twarzy, z lekką troską zapytał:
- Yyy, czemu nie jecie, aż takie duże te ciastka? Rozmiar ma takie znaczenie? Czy to dlatego się tak cieszycie, że one takie duże, te ... (tu zrobił wyraźne GULP) ... ciastka?
Aż żal było patrzeć, jak biedny ściska kolanka, wywraca oczkami i dyskretnie usiłuje udawać że absolutnie, widok dwóch białolicych miętoszących sugestywnego kształtu frykasy na niego nie działa. Zatem Katarzyna wypaliła pierwszą salwą:
- Duży? No coś ty! Tak na ząb w sam raz, nie ma co się rozwodzić nad tym, że rozmiaru toto jest posledniego!
- Ale to pierwsze cokolwiek tego kształtu co każda z nas trzyma w ręce odkąd tu przybyłyśmy, więc należy się tym faktem rozkoszować, bo szybko się to nie powtórzy - dobiłam chłopaka, który chyba mocno żałował, że dał się skusić wizjom rozrywkowym o lekkim zabarwieniu przyrodniczym.
Po czym raźno odgryzłyśmy jednym kłapnięciem po połowie ciacha i starannie wciągnęłyśmy nadzienie waniliowe...

Zdjęcie ocenzurowałam, z wiadomych względów. Nie mam ochoty swego rozradowanego oblicza i błysku w oku oglądać na stronach dla wybitnie samotnych panów. A błysk miałam na tym zdjęciu taki że hohoho, klękajcie narody, spadajcie majciochy, graj muzyko, myśli sio!

Potem fiuto-gofry albo penisowafle z rozmaitym nadzieniem spowszechniały, stając się na jakiś czas ulubionym pokarmem nighmarketowym dla nastolatek, które masowo fotografowały się wciskając sobie takiego nadziewanego kiełbaską, truskawką lub czymkolwiek rarytasa w usta. Boom może nieco opadł, ale na pewno na tajpeskim Shilin Night Market można kupić wszelkie dziwaczności, i oprócz tofu śmierdzącego jest szansa popróbowania, czy waflowy narząd smakuje przyzwoicie.

Ale że rynek nie lubi próżni, a równouprawnienie pojawia się i w Azji - to w asortymencie pojawiły się takie oto babeczki. We wszytskich smakach, ksztaltach i kolorach, oddanych z dużym pietyzmem. Trochę kosztują - ale to ręczna robota, artysty, który musi zapewne inspiracji szukać na płatnych stronach, z wielkim poświęceniem...

Skusicie się na taki anatomiczny deserek?
Bo na przykład na alibabie (chińskie allegro) można kupić formę do gofrów - więc nie wątpie, że kiedyś w Mielnie pojawi się takie stoisko, póki rzecz jasna ksiądz z ambony nie wyklnie a sanepid nie zrobi rozróby :D

piątek, 6 maja 2016

Winda z piekła rodem - jeszcze jedna tajwańska straszna historia z moim udziałem

Zgłaszając się do projektu "Strasznych historii z Klubem Polek na Obczyźnie" miałam chitri plan podpytania Młodocianego o lokalne straszliwości i tak dalej. Bo przecież naTajwanie duchy spotyka się  na każdym rogu, dwa razy w miesiącu pali się dla nich sowitą kasiorę, a w Miesiącu Duchów zagęszczenie dusz na centymetr sześcienny smogu przekracza wszelkie normy i wyobrażenia filozofów oraz najstarszych górali. Zaś przesądów, tabu, zabobnów i zwyczajów Tajwańczycy wyznają tyle, że mózg staje w poprzek.

Sama pamiętam windę. Winda mieściła się w głównym gmaszysku Wendzarni i pieronem z piorunem wydźwigała mój zdychający w upale zezwłok na nawet na ostatnie, 10 piętro. I co niezwykłe - była pusta. Dlaczego niezwykłe? Bo Tajwańczycy słynący z oszczędności ruchów, windą wyjeżdzają nawet jedno (tak, dobrze widzicie - JEDNO) piętro lub kondygnację. A już dymanie piechotą wyżej niż 2 piętra po straszliwych schodach grozi niepowetowanymi i nieodwracalnymi szkodami na zdrowiu, psychicznym i fizycznym tak torturowanej jednostki. Zatem pusta winda? Nie-moż-li-we! Bez karnie stojącej kolejki długiej jak tasiemiec produkcji wenezuelskiej? Niebywałe!

I w dodatku winda działała bez zarzutu. Zatem - korzystałam z luksusu szybkiego jak błyskawica wydźwigu z poziomu 1 na poziom 10, bez zatrzymywania się co piętro, dopychania, wgniatania małych wiotkich chińskich kończynek w miękkie fałdki ciała mego, bez piorunującej mieszanki 15 różnych tanich jak barszcz perfum plus nut spoconej pachy i stopy wątpliwej świeżości okraszonej zdrowotną nutką przeżutej cebulki i inneg obiadu... Czysta rozkosz.

Aż razu pewnego przydybała mnie wyłażącą w skowronkach z tajemniczej windy - moja koleżanka Nico. Oczy jej w słup stanęły, pobladła, zafalowała bujnym biustem i nieomal omdlała.

Nico i Jocelyn - obie mają czym falować :D
- Ccccccco! Ty! Rooooobiiiisz! O matko, buddo i wszyscy bożkowie dao!
- ? Y? Windą jadę, na zajęcia, a co?
- O! Ah! Wah! Wah! Wah!
- Ale? Aaaaale? Ale co?
Spodziewałam się zwyczajowego - a nie nic, nic (czyli znów coś przeskrobałaś, ale domyślaj się sama), a tu ku mojemu zaskoczeniu Nico, wyraźnie nieswoja wydusiła:
- Bo przecież w tej windzie straszyyyyyyyyy!
Ja i duch ze szkolnego przedstawienia
- CO straszy? Widmo komunizmu, czy groźba zatrzymania między piętrami? Albo bakterie, mikroby i nauczyciele?
- No duch! Straszy! Duch!
- Jaki duch? Chyba zaduch, albo jego brak...
- Nie no, duch tej tam co skoczyła! Dziewczyny z pierwszego roku ją widziały, jak weszła do tej windy, taka rozczochrana, blada, z potarganymi włosami, że nie było widać jej twarzy, i wysiadła na ósmym piętrze!
Zrobiło mi się dziwnie.
Pamiętam doskonale pewien wieczór, gdy mnie i Kasiorka wracające do akademika po zajęciach minęły jadące w szalonym pędzie karetki wyjące co sił w trąbkach. Ale - karetka karetką, a kolacja ma swoje prawa. I o ile karetka nie blokuje wejścia do pierogarni, to po ustaniu dzwonienia w uszach wywołanego poziomem decybeli wyjca - można kontynuować konsumpcję i ploteczki.
Dopiero rano powitała nas atmosfera gorączkowego podniecenia, w Wendzarni wrzało niczym w ulu, a podekscytowane szepty zagłuszały nawet sielską melodyjkę dzwonka. Nikt o niczym nam rzecz jasna nie powiedział, ale po południu byłyśmy już zapoznane z ocenzurowaną, anglojęzyczną wersją wydarzeń.
Otóż - studentka wieczorowych studiów dla pracujących wyszła sobie z zajęć, weszła na galeryjkę łączącą budynek Q z budynkiem Z i po wspięciu się na solidną betonową barierkę - skoczyła. I to skoczyła tak udatnie, że zamiast zginąć na miejscu, to połamała sobie kręgosłup i w stanie przytomnym acz sparaliżowanym nieodwołalnie i nieodwracalnie została odwieziona do pobliskiego szpitala.
A ponieważ w szkolnej społeczności, która owej dziewczyny nie widziała na oczy ale była doskonale poinformowana o wszystkim pojawiła się fama, że owo samobójstwo nie było samobójstwem, bo na murku-balustradzie jakoby znaleziono komórkę niedoszlej denatki oraz jej bidonik, więc niechybnie ktoś ją zepchnął... Tożsamość owego ktosia, jak i motywy kierujące jego dłonią oczywiście rozpleniły się rozlicznie, inspirowane rzecz jasna arcynaukowymi dowodami i poszlakami, po części wyssanymi z palca a po części podpatrzonymi w popłudniowych telenowalch. Była tam i ciąża, i szantaż, i pieniądze, i były chłopak, i była dziewczyna obecnego chłopaka, i tajemniczy nieznajomy, i mafijne porachunki, i zazdrosna przyjaciółka, dziada z babą tylko brakowało.
Ploteczki i pogłoski szumiały do końca naszego semestralnego pobytu, dostarczane nam wybiórczo przez koleżanki, których grono topniało wraz z przygasającym blaskiem naszej egzotyczności made in Poland na rzecz nowoprzybyłych wymieńców z krajów tak wspaniałych i pożadanych jak Francja -elegancja i najwspanialsze na świecie USA. Generalnie wyjechałyśmy z niedosytem informacyjnym, który jakoś nie powodował mimo wszystko bezsenności z racji swego istnienia.
Wenzao - widać i galeryjkę pomiędzy tym wysokim a tym z lewej
Gdy wróciłam po wakacjach - zamiast dziury wybitej w szklanym zadaszeniu, na które spadła niedoszła samobójczyni, straszyły nowe tafle czystego szkła, jeszcze nie steranego ostrym słońcem, wściekłym tajfunowym wiatrem oraz dzikim zanieczyszczeniem powietrza. A o dziewczynie, która na nim wylądowała mówiono niechętnie i szeptem - że po wielu tygodniach odzyskała przytomnośc ciała, ale nie umysłu, i sznurowano usta na amen w wykonaniu szkoły sióstr urszulanek.

Po czym - jak się okazało, dziewczyna w formie wędrującej niespokojnej duszy zaczęła objawiać się w windzie...

Nie wiem jak to robiła (zapewne agent Mulder miałby kilka sugestii), bo według wiarygodnych źródeł informacji takich jak w miarę sensowna Nauczycielka Ye - dziewczyna przeżyła. Na uczelnię nie wróciła, policja zamknęła sprawę, rehabilitacja trwa. Studentki tajwańskie zaś to rodzaj szczególnych histeryczek, podniecających się niezdrowo czymkolwiek, byleby było jakąś intrygującą odmianą od monotonii codziennego zakuwania i braku funduszy na najnowszy gadżet LuiVitą (tak, potwierdzam). Więc historiami rozbudzającymi wyobraźnię ogółu nie należy się przejmować - zarówno w kwestii płomiennych romansów, skandali moralno obyczajowych jak i duchów z przyzwyczajenia negujących mozliwość korzystania ze schodów.
Windą jezdziłam dalej, pławiąc się w luksusie samotności - do końca semestru, dbając o to, by nikt mnie nie widział, bo grono windo-duchów mogłoby się powiększyć o biedne studentki zmarłe na zawał na widok mojej żywej powłoki doczesnej raźno wytuptującej z nawiedzonego udogodnienia cywilizacyjnego... 

Ale - nigdy nie odważyłam się z niej skorzystać po zmroku...


środa, 4 maja 2016

Dworzec na uroczo

Sezon wycieczek się zbliża. Wiadomo, tripadvisor poleca, istnieją listy "must gołów i must sijów". A co zrobić, gdy jakaś zabita deskami wioska nie posiada żadnej większej atrakcji powodującej wysyp turystów? Jak ratować budżet miasta i zapisac się na kartach historii z geografią?

Ano, była taka wioska. Zwała się RuiSui 瑞穗 i leżała sobie w hrabstwie - województwie Hualien. Atrakcji turystycznych większych tu nie ma, jest park narodowy, Aborygeni - ale nic specjalnego, co by mogło przyćmić Taroko, albo chociaż skłonic do zatrzymania się tu na pół godzinki w drodze do gorących źródeł pod Taidong.
Zatem, myślała wioskowa starszyzna, myślał wójt, myśleli, myśleli, prawie mysliwymi zostali - ale wymyślili.
Od niedawna dworzec w Rui Sui zyskał nową oprawę, słitaśno-kjutasną i artystyczną. Która powoduje, że postój pociągu na peronie czasem się wydłuża :D











Taka ceramika jest bardzo popularna i praktyczna w tutejszym klimacie - blaknie wolniej niż malunki, nie rozpada się na deszczu jak drewniane wynalazki, w pośladki nie grzeje jak metalowe ławki, solidne jest nad podziw, dosztukowac brakujące elementy łatwo, a pole do popisu spore.

Jak myślicie, czy burmistrz na przykład Pcimia (nie mam nic do Pcimia - bywało się tam na wakacje za małolata) czy innych Popówek Górnych powinien się zainspirować aborygeńsko-fliziarskim trendem?

czwartek, 28 kwietnia 2016

Chinglish i dentysta... :D

Dawno mnie nie było.

Zatem, będzie krótko acz wdzięcznie. Krótko bo klawiatura ma zakwasy z powodu popuszczenia jej na blogowej niwie, a wdzięcznie... No bo na Tajwanie wszytsko musi być urocze.

Pisałam kiedyś o dentystach. Zdania nie zmieniłam, dalej unikam jak morowej zarazy. Ale dentyści, jak wiecie - światowi są, nawet na Tajwanie. I mówią po angielsku.

I reklamują się też po angielsku. Taką reklamę ujrzałam. I się zakrztusiłam. Bo reklama niewątpliwie jest tajwańska (aach, ten fetysz diodowo-ledowy), w lengłydżu - a jakże...

Tylko coś skrzeczy. I albo to ja mam wyłącznie głupawe skojarzenia, albo dentystę i jego copywritera poniosła fantazja (podszyta angielszczyzną z filmów o specyficznym podejsciu do kostiumów, choreografii i stosunków międzyludzkich), albo to nie przybytek higieny paszczy tylko cieszące się niegdyś złą sławą siedlisko wątpliwej rozkoszy a niewątpliwej rzeżaczki - które zmieniło personel i reklamuje nowy wachlarz usług w lepszej, bezbolesnej, odsłonie.

Skuszeni na wizytę?

środa, 6 kwietnia 2016

O przyjaźni z Tajwanu, na Tajwanie, przed Tajwanem, po Tajwanie - we wszystkich przypadkach

Ten wpis powstał jako część projektu Klubu Polki na Obczyźnie. W kwietniu i maju dziewczyny z całego świata opowiadają o emigracyjnych przyjaźniach - tych z Polski, i tych z nowych krajów. Zatem - na tapecie Majia i jej przyjaciele...

Najpierw tytułem wstępu. Słabo się zaprzyjaźniam. Łatwo nawiązuję nowe znajomości - ale przeniesienie ich na level hard, na poziom określany jako "prawdziwa przyjaźń" nie następuje z automatu po tygodniu, miesiącu czy nawet roku. Taki poziom wymaga wzajemnego sprawdzenia się, obdarzenia obustronnym zaufaniem, poznania i zaakceptowania pewnych wad nieusuwalnych i po prostu dotarcia się. Gorzej jak z małżeństwem, bo w wypadku rozpadu małżeństwa, to przyjaciółka ma mnie trzymać zamordę chytem pogromcy kucykuff pony żebym głupot nie narobiła :D
Osobna sprawa - jestem osobą specyficzną, z niewyparzoną gębulą, zestawem sarkastycznych odzywek i żmijowatych zagrywek mogących powalić bawołu, więc zaakceptowanie mego rozbuchanego ego w całej rozciągłości sporo wymaga od interlokutora. Co ogranicza dosyć skutecznie grono bliższych znajomych, aczkolwiek nie budzi szczególnego smutku i bólu istnienia.

1. Polskie przyjaźnie
Przez biografię przewinęło mi się kilka osób, które mogę określić mianem "przyjaciółki" i "przyjaciela" - bo jakoś łatwiej mi idzie dogadywanie się z facetami (tak, ogarniam kwestię spalonego podczas meczu, nie ogarniam wielu innych i nie mam zamiaru tego zmieniać). Jakoś tak wychodziło, że ze zmianą rzeczywistości czy etapu w życiu te przyjaźnie z lekka więdły, zmierzając w kierunku serecznego koleżeństwa. No cóż, tak to czasem w życiu bywa nieuchronnie - syty głodnego nie zrozumie, singielka nie pojmie rozterek matki z dziecięciem przy cycu, studentka kierunku humanistycznego słabo zna problemy studentki kierunku technicznego, emigrantka zaś nie rozumuje tak samo jak osoba która nad Wisłą została... 
Zatem - ze szczupluteńkiego grona przyjaciółek od serca zostały smętne niedobitki. Które też zapewne zostaną dobite, prędzej lub później. Powiedzmy, że mam wciąż sporo "przyjaciół sytuacyjnych". Wiem kogo mogę poprosić o zawinięcie z lotniska odległego o 200km od tego na które miałam przylecieć, kto kupi mi w razie wypadku bilet na już, kto wysłucha szlochów gdy dopadnie mnie depresja, kto doradzi w kwestii takiej lub owakiej, kto bez pytania zawiezie na obiad - bo marnie wyglądam, a głupio mi pewnie przyznać że ostatni posiłek to spożyłam w zeszłym tygodniu. Ale kogoś kompleksowo łączącego powyższe i inne w jedną harmonijną całość - brak. Trzeba się z tym pogodzić...
Sporo w tym mojej winy - nie mam czasu na godzinne pogaduchy na Skype, a różnica czasu nie pomaga. Bedąc w Polsce zamiast spędzać wieczorki na winku - ganiam usiłując załatwić sprawy nawarstwione przez hektar czasu, albo zwyczajnie mam lenia. Nie zawsze pamiętam też o przywiezieniu upominków z dalekich stron, prośby o "załatwienie" tego lub owego zbywam od kopa, czasem w mało uprzejmy sposób. Trochę i winy drugiej strony - wiadomo, wpadam raz na czas jak bomba, przynosząc powiew wielkiego egzotycznego świata, tak dalekiego od przaśnych kartofli z kefirem, więc kto by zamiast słuchać opowieści ryżem i jedwabiem płynących śmiał swojsko marudzić na kiepskie promocje w Biedrze i kolejki do lekarza?

2. Przyjaźnie tajwańskie
Zatem wylądowałeś człecze na Tajwanie.  Zatem otoczyła cię egzotyka i mali, żółtoskórzy i skośnoocy kosmici, mówiący lepiej lub gorzej (częściej gorzej niż lepiej) w lengłydżu, zaś ty w ich mowie kosmitów nie mówisz wcale. Ale wszyscy są tacy "frendli frendli", mili, przyjaźni, pomocni. Zatem żyjesz sobie człecze szczęśliwie w banieczce frendli frendli tajwańskiej znajomości... I przy odrobinie szczęścia wrócisz po kilku tygodniach/miesiącach do swego kraju, opowiadając o raju, gdzie wszyscy byli tacy frendli, frendli, normalnie anioły unoszące się pół metra nad powierzchnią kwiecistej łąki, tańczące w kręgu splecionych dłoni i śpiewające kumbayaaaa. I nagle po 2 tygodniach masz na FB 300 nowych skośnookich znajomych więcej... Ach, jak błogo!


Tylko że - wszytsko zależy od definicji. Jeżeli dla ciebie "przyjaciel" jest równoznaczne z "FB friend" - to możesz sobie darować kilka następnych akapitów, bo nie dogadamy się. Dla mnie posiadanie "przyjaciela" czy "dobrego znajomego" oznacza coś więcej niż zjedzenie razem nawet tysiąca obiadów... Podczas których notabene, ja będę pykać w AngryBirds, a "przyjaciel" w Candy Crush. To coś więcej niż fakt, że jego żółta gębula będzie nadawać pozorów światowości na mojej liście znajomych na FB (i vice versa). To coś więcej, niż fakt, że mój biały odwłok zawleczony gdzieśtam podniesie "przyjacielowi" poziom rispektu na dzielni o 500 punktów expa i doda ze 40 leveli do zajebistości. To coś więcej, niż fakt że kolega zadeklaruje pomoc w czymkolwiek (np nauce chińskiego, znalezieniu mieszkania, męża, pracy i kombinacji numerów do szóstki w totka)... a do tego się 90% znajomości tajwańskich sprowadza.
Podczas pierwszego semestru, poznając pierwsze proste krzaczki - poznałam pierwszy chiński idiom 酒肉朋友 - oznaczający "przyjaciela od wina i mięsa", "przyjaciela w dobrą pogodę" czyli po prostu przyjaciela fałszywego. Nauczycielka Gong, od podszewki znająca problemy obcokrajowców bo sama zamężna od lat z Amerykaninem - tłumaczyła nam, że przyjaciel tajwański i przyjaciel "zachodni" to dwia różne pojęcia. I że jako bogaci biali i zepsuci będziemy niezwykle popularni, z uwagi na potencjalne korzyści płynące ze znajomości z naszymi zachodnimi bladymi twarzami. Faktycznie, przekonałam się o tym na własnej skórze - najpierw byłam gwiazdką słitfoci wrzucanych na fejsunia, który grzał się od ilości zaproszeń, polubień i tym podobnych - po czym pies z kulawą nogą o mnie zapomniał, bo cóż tam jakaś tam z Polski na końcu świata, jak oto przybyły nowe towary! Z Meiguo (Ameryki) i Faguo (Francji), dwóch krajów których same nazwy wywołuja kisiel w tajwańskich majtach... I skończyło się moje rumakowanie :D 90% nowych najlepsiejszych psiapsiołek płci obojga, znajomków i znajomek ruszyło hurmem precz - a mnie zostało tych kilkoro, którzy lubią mnie - a nie moje potencjalne mozliwości w polepszeniu ich "networkingu". 
No ale jak tu się dogadać z kimś, kto mówiąc "tak" mysli "ogłupiałaś babo?", a robi "a weźcie mnie w zadek pocałujta"... Pisałam o tym wiele razy, że z chińskiego na ludzki nie jest tak prosto, jak góógle translate wykłada...
Osobna, smutna strona tajwańsko-zagranicznych przyjaźni, którą mi właśnie uświadomił Młodociany. Rozłąka. Bo przecież - praktycznie każdy zabłąkany na Tajwan obcokrajowiec przybywa na pewien okres czasu - miesiąc, semsetr, rok... I nie raz tak bywało, że zaprzyjaźnieni bliżej i mocniej niż okazywali na zewnątrz Tajwańczycy płci obojga smarkali przy rozstaniu, płakali, tęsknili i czekali na obiecany powrót przyjaciół zza granicy... Na próżno. I tak raz, za razem, za razem, aż się uodpornili.
3. To może inni Polacy na Tajwanie?
Gdy w tyłek zakłuje różnica kulturowa, narody kupią się ku sobie - Amerykanie do Amerykanów, Ruscy do Ruskich, Niemcy do Niemców i tak dalej... A Polak z Polakiem nie wytrzyma :D

A serio - akurat w moim wypadku, przyjaciela pośród tajwańskiej Polonii nie znalazłam. Owszem, stosunki jakieś się utrzymuje - ale to nawet mniej niż koleżenstwo, ot przelotne znajomości. Może dlatego, że polskich dziewczyn w moim wieku w moim mieście mało, a faceci zupełnie nie z mojej bajki? Może dlatego, że prowadzę się jak cnotliwa księgowa, na piwo nie chadzam z byle kim, imprezuję rzadziej niż odwiedzam dentystę? Może dlatego, że w sumie to przyjaciółka czy grupka znajomych mówiących w moim języku na Tajwanie nie jest mi aż tak paląco potrzebna?

4. Na wszelkie bolączki - Młodociany
Tak, ten słynny Młodociany, który bynajmniej nie jest moim mężem. Ani synem. Ale bez którego moje życie na Tajwanie byłoby mniej kolorowe, a bardziej wyboiste. Nie mówiąc już o takich drobiazgach, że nie byłabym w połowie miejsc, w kórych byłam, zjadłabym o połowę mniej przysmaków, przytyłabym w związku z tym o połowę mniej w biodrach, a po chińsku mówiłabym półgębkiem.

Nasza współpraca międzykulturalna rozwijała się powoli - i olbrzymia w tym zasługa właśnie Młodocianego, który od początku wykazywał buddyjską cierpliwość, oceany spokoju i ogólnie pelen wachlarz cnót wszelakich. Po początkowej mocno nastroszonej fazie znajomości - wcześniejsze doświadczenia z osobami lecącycmi na lep mej białej skóry i zagraniczności nauczyły mnie bardzo dużego dystansu do prób zacieśniania więzi międyludzkich - jakoś się dotarliśmy. Ja zaczęłam mówić po chińsku, on załapał co to ironia - i że bynajmniej nie jest to amazońskie zwierzę futerkowe... Jedyne czego nie robi - to nie trzyma za mordę chwytem żelaznym, żebym głupot w szale miłosnego zawodu nie narobiła. No ale za mąż się nie wybieram, zatem - można odpuścić pięść hodowcy naowistych kucyków pony... A jak będę płakać - to już przerabialiśmy tyle razy, że Młodociany opanowanie sytuacji ogarnia tak samo doskonale, jak procedurę zachowania w wypadku trzęsienia ziemi.

I takiego przyjaciela znaleźć - to było jak trafienie poczwórnej szóstki w totka :D Kij z pieniędzmi, są rzeczy bezcenne.

5. Cała reszta tajwańskiej ferajny
Czyli króciutka lista około 10 pozycji z mojej książki telefonicznej, którą mogę porównać z polskimi "dobrymi znajomymi" albo "przyjaciółmi sytuacyjno-kontekstowymi". Jest tam Nico, czyli moja niegdysiejsza tutorka, dla której jestem wymówką do wybycia spod kurateli nadopiekuńczych rodziców (czujących pismo nosem, albowiem Nico spuszczona ze smyczy odstawia konkretne obyczajowe brewerie unoszące nawet mą brew w wyrazie dezaprobaty). Jest moja kochana Syrenka TangXin, której niestety mi brakuje ostatnio, od kiedy wyjechała do Meksyku na wymianę. Jest Joyce, która co jakiś czas pomaga mi znaleźć prace zlecone tu i ówdzie. Jest Cherry, jest Yvonne, jest Doreen, jest Susannah, Katie i Lou... Są dobre koleżanki, z którymi mogę zjeść obiad bez poczucia wyalienowania, pożalić się na realność, poplotkować. Ale - głębszego zrozumienia nie oczekuję, i chyba tak jest najlepiej...

Reasumując - czy przyjaźń z Tajwańczykiem lub Tajwanką jest możliwa?
Jest, jak najbardziej.
Czy będzie to przyjaźń według polskiej definicji, znajomość głębsza niż zamienienie kilku słów kilka razy w tygodniu i wspólny wypad na szopping na najtmarkecie?
Jeżeli masz szczęście - to tak. Ale to jak wygrzebanie złotego samorodka wielkości pięści z kretowiska.
Czy zastąpi te odsunięte na boczny tor przyjaźnie z Polski?
No jasne, że nie. Ale przyjaźnie z Polski to przyjaźnie z Polski, gdzie wszyscy bawiliśmy się w czterech pancernych i psa, oglądaliśmy japońskie kreskówki z włoskim dubbingiem, polskim lektorem i angielskimi napisami, zdawaliśmy maturę i egzaminy szprycując się hektolitrami kawy i jojcząc że nichuchu nie damy rady, a kaca leczyliśmy gorączkowym układaniem strzępów wspomnień w jakąś wspólną całość wczorajszego wieczoru i magicznymi roztworami szykowanymi przez jedną najtrzeźwiejszą, obecnie panią magister... Więc, żaden Tajwańczyk tego nie ogarnie... Tak jak Polki znad Wisły nie załapią jak to jest otrzeć sobie skórę z palców łupiąc świeżutkie liczi, nie będą wiedziały jak to jest złapać kraba - a właściwie jak niewłaściwie złapany krab złapie cię za paluszek (z tą właśnie świeżo otartą skórką), nie będą kibicować szkolnej drużynie smoczych łodzi aż do bólu gardła, nie będą łapać uciekających z talerza małży, znudzonych czekaniem na egzekucję w hotpocie... 


środa, 16 marca 2016

W nocy... O pólnocy....

JAK DOTĄD, TRZĘSIENIA ZIEMI PRZEŻYWAŁAM BEZBOLEŚNIE – PO PROSTU Z RZADKA ZAUWAŻAJĄC ICH MANIFESTOWANIE SIĘ. ORGAN OD WYCZUWANIA ZAWIROWAŃ SEJSMICZNYCH JEST U MNIE W JESZCZE SILNIEJSZEJ ATROFII NIŻ TEN OD WYCZUWANIA TONÓW (ALIAS PIĘCIU RÓŻNYCH WARIACJI NA TEMAT WYMOWY JEDNEJ SAMOGŁOSKI).

Jak wspominałam wcześniej, nocne wstrząsy przesypiałam, dzienne mimochodem rejestrowałam – ale rozpoznawałam jako „pewnie obok jedzie tramwaj” lub „ależ ta ciężarówka musi być ciężka” i w związku z tym standardowo reagowałam z opóźnieniem, zdziwieniem i finalnym „pffff”. Cóż, dziecko miasta, wynajmujące mieszkanie w bloku z wielkiej płyty koło sporego węzła komunikacyjnego, gdzie szklanki trzęsły mi się regularnie od 4.45 do 23. 
Reasumując – rzecz jasna trzęsienia ziemi miałam za jakąś atrakcję w stylu tego potwora, co rezyduje w kanalizacji i kiedy zasiądę w nocy na kibelku, to potwór ów złapie mnie za pośladki i wciągnie w swoje woniejące szambem królestwo. A dokładniej za odwrotność owego potwora – zielony i pokryty szlamem kanalarz z przegubową łapą wyłaniającą się z odpływu sraczyka nie istnieje, ale i tak się boję sikać po ciemku. Za to trzęsienia ziemi są w 1000% realne – ale jakoś tak lekceważąco usiłowałam fakt ich pojawiania się tu i ówdzie zracjonalizować albo wyprzeć.
Zatem kiedy ciemną nocą (musiało być po 1, bo punkt 1.00 światło w akademiku naprzeciwko moich okien gaśnie odgórnie i nieodwołalnie i w związku z tym u mnie zapadają również mroczniejsze ciemności) ze snu wyrwał mnie stukot drzwi od szafy i charakterystyczne dźwięki kolebiącego się telewizora tudzież stuki poruszających się drobnych pierdółek porozstawianych na każdej możliwej powierzchni. W mroku mego pokoju niosły się trzaski porcelany i szkła tańczącego pogo oraz werbel drżących mebli, a ja usiłowałam albo przysnąć albo wybudzić się na tyle, aby ogarnąć rzeczywistość…
I do jakiegoż to budującego wniosku doszłam?
- Yyyy… ależ to coś się tłucze, dajcie mi spaaaaaać (poduszka na uszy i próba relaksacji)
- Noż cholera, ależ się telepie….
- Uaaaa, szafa mi się telepie, zaraz grzmotnie na mnie wszelki dobytek upchany u góry a noga stoliczka do kawy malowniczo przebije mi głowę i ukatrupi!
- E, nie, stoliczek stoi z drugiej strony, najwyżej połamie mi nogi. A na głowę glebnie mi czerwona walizka, ale jest lekka, to szkód nie będzie zbyt dużych
- Kuffaa, mogloby się tak nie tłuc, bo ja muszę spać! Jak teraz nie usnę, to z rana na zajęciach będę nie do życia i będę pieprzyć jeszcze bardziej od rzeczy niż zwykle…
- A w ogóle, to czemu się tak wszytsko tłucze?
Olśnienie.
- Łóżko mi podskakuje, szafa się kiwa, wieszaki się miotają…
!!! Matko Bosko, moje mieszkanie jest nawiedzone!!!
Obudziłam się na dobre, aż sobie usiadłam z wrażenia.
No bo gdzie ja do diaska na Tajwanie znajdę dobrego egzorcystę?
To tyle w kwestii instynktu samozachowawczego. Zamiast szukać majtek i paszportu tudzież gotówki – i wybiegać na ulicę (ciesząc ewakuującą się w popłochu okolicę widokiem podskakujących cycuchów nieobleczonych w cokolwiek, bo na szukanie koszulki czasu brak), ja rozkminiałam numer telefonu do kolegi w Polsce, który ma znajomego zakonnika misjonarza werbistę. Werbiści bowiem – według kolegi- jako jedyny zakon mają prawo do wykonywania egzorcyzmów na cito bez całej papierkowej roboty i długotrwałej korespondencji ze Stolicą Apostolską, i co więcej, w dziedzinie wypędzania demonów mają duże i poztywne doświadczenie. No i mają na pewno kogoś w Azji na misji, więc luz.
Uspokojona, usnęłam.
I dopiero rano uśmiałam się z prób egzorcyzmowania ruchów tektonicznych.

poniedziałek, 14 marca 2016

Transport po tajwańsku

O magicznych właściwościach tajwańskich maszyn transportowych pisałam kilka razy. O psach zresztą też...

Na przykład TU
i TU
i TU też.

Więc dziś nie będę pisać...
Zdjęcia z dziś :D




sobota, 5 marca 2016

Ahoj przygodo! - czyli norweski epizod z Morzem Północnym w tle

Gdy kolejny turnus z Chińczykami dobiegał końca, a ja serdecznie wymiotowałam już na samą myśl o zgrai wyjątkowo irytujących skośnookich osobnikow jacy mi się trafili tym razem, zadzwonił telefon.
- Kiedy lecisz do domu?- przez trzaski i inne zakłócenia w tle przedarł się chrapliwy głos mojego znajomego Wilka Morskiego, kapitana siedmiu mórz.
- A za pare dni, a co? Chcesz mnie na obiad zaprosić?
- E tam obiad, mam dla ciebie pracę!
- Jaką?
- Bzzzt glum glum klhhhhhh bzyt krrrrr bzyt... - i w słuchawce rozległy się buczki oznaczające koniec audiencji.

"I cal you tomoro. I am on boat and have bad conektion" - zapikał sms, specyficzną angielszczyzną kapitana. OK...
Z tym "tomoro" to w wypadku Wilka Morskiego bardzo umowna sprawa i czasem wypada ono za tydzień, miesiąc, ruski rok lub nigdy - ale wieczorem po 23 Wilk Morski zadzwonił. Z propozycją nie do odrzucenia. "Mój człowiek z załogi jest chory, potrzebujemy kogoś na podmianę. Chcesz?"
Aha. Okeeeej... Yyyy?
- A co miałabym robić, przecież łodki to ja widzę głównie w butelkach jako elementy dekoracyjne, albo na obrazkach, a o pracy marynarza mam takie pojęcie jak o piciu rumu.
- Na mojej łodzi nie ma alkoholu w tym rumu też, a reszta jest prosta. Trzeba gotować, myć, duuuuużo mycia i pomagać przy załadunku i rozładunku cargo. Nic trudnego. Kiedy możesz zacząć?
- Ale gdzie jesteście, bo ja w Tromso?
- A my w Stavanger. Jutro wypływamy. Kupie ci bilet na samolot, wszystkim moim marynarzom kupuje bilety. Pakuj się. Spotkamy się w Bergen.

Następngo dnia stałam na na nabrzeżu Tollbodkai, mokłam w bergeńskim "słońcu w płynie" określanym też bardziej zgodnie z prawdą jako "syfilityczna mżawka" i zastanawiałam się czy to dzieje się naprawdę, i o so chozi.

Taksówkarz, który kiedyś też był marynarzem życzył mi dużo szczęścia na morzu, kazał zawsze zakładać ubranie ochronne i w wolnych chwilach dużo czytać. Kapitan Siedmiu Mórz zaś, uśmiechnięty od ucha do ucha zatargał moją walizkę do kajuty i kazał się zrelaksować bo za chwilę wypływamy. Faktycznie, kadłub zawibrował, woda przy burcie zabąblowała białą pianą, podkreślającą piękny czysty lazur lodowatej norweskiej wody i w statecznym tempie łodzi cargo odbiliśmy...
Zostałam wezwana na mostek przez interkom, zrąbana zachodzenie w butach po łodzi (posłusznie zostawiłam je w kajucie i do końca rejsu popylałam w wełnianych skarpetuniach) i usadzona na fotelu pierwszego oficera. I nastąpiło pierwsze odkrycie...
- To oszukaństwo! Gdzie macie to wielkie kółko do kręcenia?
- Kółko jest strasznym przeżytkiem, my używamy myszki lub joysticka.
- Bez kółka nikt mi nie uwierzy że to łódź, tylko jakaś atrapa!
- Ale za to mamy 4 radary... - faktycznie, przy fotelu kapitana pośród kubków z kawą błyskały monitory z kolorowym zarysem fiordu i innymi atrakcjami. Zatem skupiłam się na radarach i porównywaniu tego co widzę z tym co na monitorach. A jak!
- O, tu chodziłam na grzyby, tu jest taka forteca z armatami! (chwila ciszy) O! A tam mieszka mój znajomy! O, a to Askoy (taka wyspa - willowa dzielnica podbergeńska)! A to Sotra! O i jest ten słynny most z monitoringiem!
Most na Sotrę ma chyba ze 2 km długości, wisi na jakiejś astronomicznej jak na most wysokości kilkudziesięciu metrów, a pod nim przepływa główny szlag żeglugi do portu w Bergen. W związku z tym że jest i wysoki, i malowniczy i na wygwizdowie, stał się mekką lokalnych samobójców, w związku z czym jest też obieszony kamerami, a policja na sygnałach podjeżdża do każdej osoby  która przystanie na dłużej niż parę sekund. Ale ponieważ posterunek znajduje się trochę dalej, to i tak samobójcy którzy powzięli ten zamiar skaczą - a zdejmuje się tylko tych niezdecydowanych, co jeszcze stercząc w lodowatych podmuchach smagających konstrukcję mostu rozmyślają nad sensem istnienia.
- O a co to za tym mostem? Drugi most? Ale widac go tylko na radarze, a tu nic takiego nie ma!
- To fałszywe echo, robi się takie za metalowymi konstrukcjami, i radar to zaraz skoryguje.
- O! A co to? Ale duży statek! A czemu jest czerwony?
- To tankowiec. I wcale nie jest taki duży, tylko trochę większy od nas. My mamy 70m, a on 80.
- A nie powinniśmy się przywitać? Bo na żagłowkach jak się mijają to zalogi sobie machają?
- Eee, to byśmy cały czas nic tylko wyli syreną, a syrena i światła są do użycia tylko w ważnych przypadkach. Poza tym, zobacz ile tu jest dookoła łodzi. Byłoby gorzej niż w arabskiej dyskotece...
- A skąd wiesz ile on ma metrów, ten tankowiec?
- Na radarze widzę. Poza tym pływam od ponad 40 lat i znam większość kapitanów i statków na norweskich wodach.
Minęliśmy tankowiec. Zaczęliśmy zbliżać się do stoczni remontowej platform wydobywczych na Sotrze i właśnie zawzięcie lornetowałam okolicę, licząc ile platform stoi na płyciznach i w jakich są kolorach - gdy radio zatrzeszczało i zabulgotało po norwesku dłuższym komunikatem. Kapitan zapytał ile zrozumiałam (nic, poza pojedyńczymi słowami), po czym stwierdził:
- Mamy szczęście. Bo z tego mostu, który właśnie minęliśmy, ktoś skoczył, i wszytskie statki zostały zatrzymane i skierowane do misji ratowniczej.
- Ale przecież tam nie ma co ratować? Skoczył, z wysoka, do zimnej wody. To pewnie się utopił, a jak się nie utopił to i tak umrze z wyziębienia zanim go znajdą...
- Zawsze mają nadzieję że znajdą kogoś żywego. Ale fakt, w morzu umiera się w parę minut bez specjalnego ubrania. Woda ma jakieś 5C, to moment.
Radio dalej szczekało, policja w drodze, szukać, szukać, szukać. W końcu po godzinie, gdy już na horyzoncie majaczyła się pierwsza farma łososiowa, na którą mieliśmy dowieźć ładunek - poszukiwania zakończyły się sukcesem. My tymczasem raźno pruliśmy fale, które tak naprawdę nie były falami (zapytałam kapitana o te fale, które widać przed nami, takie na metr wysokie, z białym czubkiem - czy to są duże fale? Na co kapitan prychnął - jakie fale? to nie są fale, to jest wiatr, fale to zaczną się jak wyjdziemy na bardziej otwarte morze).
Farma łososia to takie coś, gdzie łososie nie rosną na grządkach, ale pływają w fiordzie. Kiedyś wydawało mi się, że zagradza się kawałek fiordu, i w takiej zagrodzie pływają sobie łososie, ciesząc się atrapą wolnowybiegowości... 


Okazało się, że łososie pływają ściśniete w czymś w rodzaju wielkiej skarpety umocowanej w miarę niedaleko brzegu, i w takiej skarpecie są karmione aż urosną, po czym głodzone i odławiane, a następnie przerabiane na filety i różowiutkie plastry kupowane w sklepach jako "łosoś norweski, samo zdrowie z krainy fiordów, 9.90 za kilo". I do tych skarpet, a raczej budyneczku przyczepionego do nich i unoszącego się wokół łososiowego dobrobytu mamy dowozić nasze cargo - czyli wory z chrupkami dla ryb.

Pierwsza farma powiedziała, że ze względu na pogodę nie podejmą od nas ani kawałka chrupek, bo po pierwsze w sztorm łososie nie jedzą tylko siedzą na dnie, po drugie już niedługo będą zarżnięte, więc nie potrzebują jeść, a po trzecie, jakby łososie zgłodniały nagle, to żarcia na farmie jest na tydzień jeszcze, więc możemy płynąc dalej a nie zagrażać wiotkiej konstrukcji całej farmy, która mogłaby się srodze potargać przy bliższym kontakcie z naszym statkiem. 
Druga farma zdecydowała się podjąć ryzyko - łososie widocznie groziły strajkiem, albo konstrukcja straszyła mniejszym ażurem prefabrykatów a większą ilością solidnego betonu. Podziwałam maestrię kapitana, który w sumie wielkim statkiem wykonywał skomplikowane manewry dokowania na ograniczonej przestrzeni między betonem biura a solidnymi kamieniami brzegu na falującym we wszytskie możliwe strony morzu - gdy ja w jakimkolwiek symulatorze kierowania czymkolwiek potrzebowałabym pół pokoju na wykonanie współruchów, a gdybym kilkała myszką to by mi stołu brakło, zaś uzycie joysticka skonczyłoby się solidną demolką pomieszczenia :D.
Ponieważ moja wachta dobiegła końca (a treścią wachty oprócz zadawania pytań i lornetowania okolicy było wizualne zapoznanie się z pracami na statku oraz natychmiastowe reagowanie na polecenia kapitana "Kobieto, kawa!" i ganianie z mostku do kuchni po stromych schodkach, w skarpetkach rzecz jasna), nie zostałam zesłana do ładowni, ale musiałam się wizualnie podszkolić z rozładunku cargo. I tak mi minął pierwszy dzień...
CDN

środa, 3 lutego 2016

Tajwańska zima - czyli jak poradzić sobie w zwrotnikowych zawiejach śnieżnych...

Ten wpis powstał w ramach projektu Klubu Polek na Obczyżnie. Dziewczyny z całego świata opowiadają, jak radzą sobie z mroźnym czasem w roku (a ponadto co drugi dzień straszą lub bawią loklanymi smaczkami i historyjkami). Jeżeli chcesz poczytać, jak oswoić zimę w na przykład Finladii, Norwegii, Singapurze, Tajlandii – zaglądaj na blogową listę TU (kolejne wpisy będą pojawiać się w miarę ich publikowania).

Zima na Tajwanie... jak tu sobie z nią poradzić? Ano, najlepiej jak mogę – czyli ubiorę się w szorciki, wysmaruję filtrem żeby mnie nie poparzyło i pójdę na plażę obserwować postępy Młodocianego w trudnej sztuce radzenia sobie z deską surfingową. Ewentualnie jeszcze jak mi za bardzo przygrzeje to się wytaplam w morzu, albo kategorycznie zażadam zabrania mnie natentychmiast na lody. Bo zima na Tajwanie zazwyczaj wygląda tak....
Styczeń w Kending, w Muzeum Oceanu
Grudzień w Kaohsiung, w Oceanie Kwiatów Qiaotou
Dobra, podniosłam wam ciśnienie i w atmosferę uniosło się zapewne kilka błogosławienstw :D.
Ale rzeknę wam w absolutnej tajemnicy, że czasem zima wygląda tak (zdjęcia dzięki uprzejmości naocznego świadka tegoż cud zjawiska w okolicy Tajpej - Doroty z bloga ourbabelschool):

przy czym takie ewenementy klimatyczne zdarzają się nad wyraz rzadko, pewnie raz na ćwierćwiecze. Śnieg na Pięknej Wyspie jest zjawiskiem o tyle niecodziennym, że powoduje natychmiastową pielgrzmkę w kierunku zasypanych na biało miejsc, a potem złoty sezon w warsztatach blacharskich i ciężki okres w pracy policji. Tajwańczycy bowiem z zasady opon zimowych nie używają, jakoś w trakcie szkolenia kierowców techniki jazdy św poslizgu są omijane – więc w wędrówce ludów, gdzie każdy spieszy się jak może żeby ów śnieg pomacać zanim pomacają i zadeptają do reszty go inni spragnieni niecodziennych doznań – i rzecz jasna, efektem tego plus nonszalanckiej pełnej fantazji i ambicji jazdy jest - dzwon na dzwonie i stłuczką poganiany.


Ale pomimo że na Tajwanie nie ściska mrozem, nie smaga śniegiem, nie ścina lodem kałuż – to zima jako pora roku bywa niepomiernie upierdliwa i ma kilka minusów.  Które wymienię jednym tchem, zanim ktoś do ciepłych słów dołączy rękoczyny :D

Oprócz pługów śnieżnych, opon zimowych i solarek tudzież kontroli poślizgu na zlodowaciałej drodze, wynalazkiem zupełnie nieznanym jest - kaloryfer. Ogrzewanie centralne. Piec kaflowy. No dobra, istnieją takie gadżety jak grzejniczki olejowe, "farelki" czy takie coś podobne do wiatraka - tylko z kwarcówką, ale... No właśnie. Mi (i sporej części Tajwańczyków) szkoda kasy na coś, co będzie potrzebne przez dwa tygodnie w roku. W efekcie gdy przychodzą chłody, postanawiam zakupić takowe urządzonko - po czym cena mnie odstrasza, i zmysł praktyczny wtóruje wężowi w kieszeni, więc kończy się na zakupie ciepłych skarpetek, balsamu rozgrzewającego i kieszonkowych pogrzewaczy. I rzecz jasna modlę się, aby zimny czas trwał te przysłowiowe dwa tygodnie...
Innym niuansem powiązanym z brakiem kaloryferów (poza - uwaga - elektrycznie podgrzewanym lustrem w łazience... nie pytajcie skąd taki pomysł, ale każde mieszkanie w ktorym byłam, taki kabel wystający z lustra posiada) - jest brak szczelnych okien. I drzwi też, rzecz jasna. Innymi słowy, gdy na zewnątrz panuje rześkie 15C albo 12C - w domu masz równie rześko. A teraz wyobraź sobie marsz po marmurze do łazienki, i zdjęcie galotów do czynności fizjologicznych... No bo sedes, w przeciwieństwie do lustra, podgrzewany już nie jest.
Przechodzimy zatem do ostatniego drobnego minusika. W Kaohsiung bowiem brak ciepłych kołder. Pościele są raczej "letnie" - czyli cienkie. Koce - ładne i czasem puszyste, ale nie ciepłe. Zatem, do spania zakładam - czapkę, dwie pary skarpet, romantyczne kalesony i polarowy dres. A gdy dostałam wielką kołdrę typu zimowego - najpierw moi znajomi mnie z lekka obśmiewali, że mam pod łóżkiem ponton, a potem za ów "ponton" oferowali równowartość wagi w złocie. Mojej wagi, nie wagi pontonokołdry. Stwierdziłam że oddam, za objętość - w diamentach. Chętni chcą się pozabijać, ale diamentów na Pięknej Wyspie brakło.

Dobra. Introdukcję mamy za sobą, to teraz praktyczne sposoby na przetrwanie zimniejszego dnia i nocy...
1. Ubiór na cebulkę. Czyli wciągnięcie wszyyyyyystkiego nadającego się do wciągnięcia na zmarznięte ciało, i totalne olanie efektu wizualnego. Zmysł estetyczny bowiem zamarza mi gdy nos mam zimny i mokry jak zdrowe szczenię. Zatem, getry w kwiatuszki a na to dżinsy, łososiowa bluza z Bambim, zielona kurtka, buraczkowy szalik, oczojebnie błękitne skarpety, golf w kolorach tęczy - i jest piknie. Ciepło znaczy.

Dla rozgrzewki pedałujemy :D. Zestaw kolorystyczny jeszcze nie jest aż tak tragiczny, ale to nie najcieplejsza wersja
To w tle to nie hałda śniegu, a sól. O czym informuje trzeci od góry krzak na słupie
Tajwańczycy chodzą w puchowych kurtkach - Młodociany ma taką, zwaną pieszczotliwie babciną kanapą (patrz zdjęcie - było wtedy gdzieś z 15C). Okutują się w dizajnerskie szaliczki - ale uwaga, zapominają o stopach, więc do zestawu zimowej odzieży najczętszym obuwiem odzieży na zwrotnikowy mróz są - klapki japonki, praktyczne i tanie... Aha, zapomniałabym. Kurtek nie zdejmuje się - więc na zajęciach Azjaci notują okutani w ciuchy nadające im wygląd człowieczka Michelin. Nie wiem jak to robią, ale pewnie ewolucyjnie opanowali coś, co nam zanikło w wyniku rozpieszczenia ogrzewaniem centralnym w budynkach użyteczności publicznej.
Dodatkowo, na ulicach pojawiają się - zimowe kaski (pełne, z zakrytymi uszami żeby wichura nie gwizdała po uszach) i maski, z taką zwisającą firaną chroniącą szczękę i szyję. A podczas jazdy skuterem zarzuca się na siebie coś w rodzaju wiatroodpornej plandeki - aby po dotarciu do celu swobodnie zadawać szyku minispódniczką - a nie z całych sił powstrzymywać telepawkę przemrożonych kolan.

2. Kosmetyki.
To akurat moja zamorska inwencja z Kraju Falującej Orchidei, gdzie dzieci z mlekiem matek wysysają pamięć genetyczną o okresach gdy na półkach był tylko ocet i trzeba było sobie jakoś radzić i robić coś z niczego. Zatem z odpowiednim wyprzedzeniem zakupuję przeceniome kosmetyki odchudzająco-rozgrzewające z ekstraktami z czili i imbiru i innych takich dziwnych substancji - i gdy nadejdą chłodne wieczory, z lubością nacieram wymarznięte ciało... Efektow odchudzających nie widać (nawet gdyby były to by ginęły pod zwojami szmat wciąganych na siebie kilogramami i metrami), ale grzeje wyśmienicie, i czerwona jak raczek oraz spocona jak mysz mogę we względnie przyjaznej temperaturze zaszyć się pod kołdrą i usnąć bez dziwnych myśli że obudzę się jako dusza pokutna, patrząc na me sztywne ciało zamienione w bryłę lodu. 
Ten sposób nie nadaje się dla autochtonów... Raz solidnie wymarznięty Młodociany wpadł do mnie w przerwie na uczelni, i widząc jak pomykam w odzieży cokolwiek letniej - zażądał tego samego, bo mu tak zimno, że ledwie długopis trzyma. Zatem dostał do łapki kremik, udzieliłam mu instrukcji co i jak wysmarować - i napawałam się własną wspaniałością w poszerzaniu świadomości grzewczej, a Młodociany posapywał ukontentowany komfortem cieplnym co na niego spłynął... Przez jakieś 10 minut. 
Bo potem Młodociany zniknął taktownie w czeluściach łazienki - i zaczeły się z niej rozlegać stłumione acz mocno plugawe bluzgi po tajwańsku, wyglaszane tonem mocno boleściwym.
Po dłuższej chwili Młodociany wyszedł, zapłakany i pociągający małym chińskim noskiem i dopinając spodnie rzekł:
- Pierwszy raz w życiu cieszę się że moja anatomia jest azjatyckiego rozmiaru, gdyż gdyby była choć ciut większa to bym chyba umarł sikając... 

3. Japońska myśl techniczna i tradycyjne chińskie wynalazki rozgrzewające noc.
I dłonie, i stopy i brzuszki.
I nie mam na myśli tych japońskich wynalazków o wysokiej częstotliwści drgań, ani tych chińskich, co można je kupić w spożywczaku. Mowa o podgrzewaczach chemicznych, zboczuszki :D
Japońskie wyglądają trochę bardziej wypaśnie - a mianowicie, w woreczku z żelem pływa sobie metalowa blaszka, a jak się ją wygnie, to woreczek w momencie robi się sztywny jak pal Azji, i emituje rozkoszne ciepełko. A potem, jak już wyemituje co mógł - trzeba go wygotować, i od nowa mamy woreczek z żelem i blaszką. Z uwagi na to, że nie mam kuchni, to gotowaniem podgrzewacza zajmuje się Młodociany, ale po przygodach z ogrzewaniem w kremie boi się dotykać japońskiego wynalazka czymkolwiek, poza czubkami paluszków. 
Chińskie podgrzewacze działają podobnie - tylko są jednorazowe, no i mniej high-tech, bo wyglądają jak przerośnięte torebki kiepskiej herbaty, z metalowym granulatem zamiast fusów. Pociera się toto, i po chwili magicznym sposobem torebunia grzeje, aż się nie zmęczy. Wówczas wywala się ją przecz i odpala nową. Plusem jest to, że nie sztywnieją - więc można je upychać po kieszeniach, i to że grzeją może i nie spektakularnie, ale dłuuuugo.

4. Dieta
Po pierwsze - pić dużo wody. Ciepłej. Koniecznie z minimum półlitrowego termo-kubka, kupionego zawczasu. Raz próbowałam kupić taki w sezonie... Odtąd już zawsze kupuję na zapas :D

Po drugie - pić dużo herbaty, ciepłej z imbirem i czarnym cukrem, karmelowej czekolady oraz gorącej kawy... A nie, kawy nie wolno ale i tak piję. 
Po trzecie - ogarnąć sposób na sikanie bez zbliżenia się do zlodowaciałego klozetu...
Po czwarte - jeść w małych jadłodajniach, w porze największego ścisku, gdyż wtedy parująca zawartość miseczek z czymkolwiek plus bliskość międzyludzka generuje całkiem przyjemną temperaturę.
Po piate - do wszytskiego sypać chili. Do krewetek, do ryżu, do makaronu, do zupy, do deserów niekoniecznie - ale pewnie też się da, o ile osiągniemy stopień wystarczającego zmarznięcia. 

Opcjonalnie, można jeść ananasy, mango, liczi - gdyż według chińskiej medycyny są "rozgrzewające". Za to na indeksie strawy zakazanej znajdują się wychładzające cytrusy i mleko - czyli dokładnie na odwrót niż w Polsce, gdzie w dobrym tonie jest witaminizowanie się pomarańczami, a w trochę gorszym acz powszechnym - walka z przeziębieniem za pomocą cieżkich dział i mleka z czosnkiem.
Po szóste - przeprosić się z restauracją czule zwaną przeze mnie "maglem" a po chińsku 鐵板燒 tiě bǎn shāo, a będącą tajwańską wariacją na temat japońskiego teppanyaki, gdzie kucharz przyrządza wyżerkę na oczach klienta, smażąc ją na tytułowym maglu, czyli gorącym, żelaznym stole. Ooo, to lubię - podsmażone mięsko, warzywka, kiełki sojowe, ryż i zupka - nic nie stygnie, a w środku jest cieplutko, wilgotno i aromatycznie. Aromat wieczornego posiłku w teppanyaki towarzyszy zresztą do dnia następnego, przypominając, że tam można zjeść -szybko i ciepło.
Po siódme - gdy już maglowe żarcie wychodzi uszami -udac się na hotpota, czyli huoguo 火鍋. To danie znane od Mongolii po FIlipiny i Bahrajn, jest proste jak konstrukcja cepa, a konsumpcja takiego wynalazka nie tylko rozgrzewa, ale trwa, trwa trwa - i jeszcze można pogadać :D
W uproszczeniu, hotpota robimy tak:
- bierzemy rosołek, opcjonalnie kilka rodzajów rosołku, na przykład zwykły, mleczny, ostry, warzywny i wsadzamy do kociołka. Idealnie jest, gdy kociołek ma przegródki, żeby rosołki się nie mieszały (najczęściej wersje są dwie - ostra, ceglastomoarańczowa od nadmiaru chili, i mleczna, łagodna, podane w garze z lekko wygiętą przegródką, nawiązującą do chińskiego symbolu harmonii yingyang). Rosołek z kociołkiem wsadzamy na palnik (na Tajwanie zazwyczaj są to takie palniki na gaz z buteleczki po większym dezodorancie, ale są i elektryczne albo zwyczajne, gazowe z butli biwakowej albo o zgrozo, z węża ordynarnie wlokącego się po podłodze)

- do rosołku wrzucamy szeroki wybór drobno pokrojonych warzyw (kapusta, marchewka, jakaś zielenina o nieprzetłumaczalnej nazwie, jakaś inna zielenina, papryka, cebula, grzyby i tak dalej, inwencja nieograniczona i zależna od humoru szefa kuchni)
- jak rosołek zaczyna pyrkotać, wrzucamy także - mrożone kulki mięsne i rybne (bleh), tofu w różnych wersjach, pokrojone w cieniusieńskie jak papier plasterki surowego, mrożonego mięcha, mrożone lub podechłe owoce morza typu krewetki, ośmiorniczki, kałamarniczki i niepodechłe, żywe  i czasem próbujące odpełnąć z talerza przed egzekucją małże (podechną szybko w wodzie, a będą świeżutkie więc nie grozi nam niedyspozycja jelitowa). 

-wygrzebujemy podgotowane elementy, wrzucamy na miseczkę z ryżem - i żremy, na raty rzecz jasna. Opcjonalnie wrzucamy jeszcze makaron- ten cienki, sliski i wyglądający jak szklany, który w Polsce nazywa się sojowy lub ryżowy, a naprawdę robiony jest z fasolek mung i po chińsku nazywa się 冬粉 dōng fěn, zimowy makaron.
- przegryzamy całość imbirem w zalewie, przepijamy herbatką - i z pełnym brzuszkiem wracamy do domu :D

Reasumując.... Jakoś da się tych kilka tygodni przetrwać, aby potem napawać się wiosną :D

 a jeszcze trochę póżniej - tęsknie spoglądając na zamknięte na głucho restauracje "zimowe" - wspominać ten czas, gdy można było na każdym rogu opchać się po uszy pysznym hotpotem i smażeniną z magla...

PS. O zimie napisała już w tym tygodniu Natalia - Biały Mały Tajfun, a w piątek skaczemy do Koszmary i zmagamy się z zimą w wydaniu norweskim.
Wczoraj zaś straszyła i bawiła Marianna z RPA, a jutro - historie z Wiednia rodem przedstwi Ania. Zapraszam do innych grajdołków Polek na Obczyźnie :D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...