wtorek, 21 lipca 2015

Najgorętsza plaża Tajwanu - Kending

W tajwańskim Mielnie czyli Kending byłam kilkakrotnie. Kending leży na wysuniętym na południe półwyspie, oblewanym w miarę czystymi wodami intensywnie błekitnego oceanu, rześka bryza przewiewa smog, białe łachy piachu wyglądają znacznie bardziej plażowo i wakacyjnie niż zwyczajowe czarne wulkaniczne piaski wokół Kaohsiung.
Woda jest też jakby ciut czyściejsza niż gęsta zupowata ciecz unosząca się w okolicy portu Kaohsiung. Powietrze świeższe i tak dalej. Zatem - pomijając Rybne Muzeum które pokochałam z całego serca także za solidnie schłodzone pingwinarium przygotowujące przegrzany organizm do europejskiego klimatu - gdy marzę o plaży to i Kending mi się marzy, bo tamtejszy ekosystem skóry na brudno nie maże i człowiek rasowo się na brązik smaży...
Zatem, wyrwałam się z Młodocianym i Syrenką TangXin do Kendingu. Dwie godziny telepania się szosą udającą autostradę (tzn według Tajwańczyków to autostrada, według mnie do definicji autostrady nie pasują rozsiane gęsto światła, chałupki z drzwiami wychodzącymi na ową autostradę i brak minimum półtora pasa ruchu w każdą stronę - ale, ich pchły ich asfalt i ich definicje) i mogliśmy się oddać luksusom wypoczynku z wypocinkiem, albowiem słońce grzało jak na tajwański sezon przedtajfunowy przystało. 

No więc bawiliśmy się na plaży... Pół metra za linią wyznaczającą granice kąpieliska strzeżonego, gdzie obowiązkowo paraduje się w kapoku, nawet pluskając w wodzie po kostki. Kapok w kolorze żarówiastego oranżu gryzł się bowiem z bielą mojej cery i podkreślał jej niedoskonałości, a poza tym gryzł niemiłosiernie i ocierał - więc sorry panie ratownik, płuca se pan może wygwizdać ale jak tego nie zadzieję. Żeby się ratownik nie irytował i z odmętów buddyjskiego spokoju nie palnął mnie w ucho za niesubordynację pokornie i posłusznie powędrowaliśmy ten metr dalej od sznurka wyznaczającego granice jego jurysdykcji i już mu foch z irytacją przeszdł :D.

Zatem przystąpiliśmy do konsumpcji relaksu i czynienia odpoczynku- ja w wodzie i w tryumfalnym bikini bez złowrogiej syntetycznej pomarańczy kapokowej, TangXin pod krzakiem chroniącym przed słońcem, a Max na linii przyboju łowiący muszelki lub z niepokojem nadpobudliwego psa pasterskiego spoglądający na mnie, fikającą kozły na falach 20 metrów dalej. Od czasu tragicznej śmierci Irka oboje mamy poważne opory przed beztroskim chlapaniem się, ja mniejszy (i wchodzę do wody tylko z bojką zwaną Pamelą), Młodociany dużo większy - i on do wody wchodzi tylko po kolanka, a potem niczym koszmarne wcielenie najbardziej obciachowej mamuśki - nawołuje mnie rzewnie, żałośliwie, niezmordowanie i upierdliwie głośno "Majia, wychodź z tej wody, zmokniesz, zaziębisz się i rekin cię zje!".

Zabawa była przednia. Oprócz pływania w programie były także -grillowane niewiadomoco (nie chciałam wnikać. Nikt nie chciał), owoce, woda, owoce, lody, soki, owoce... i czułam że jeszcze jedna porcja czegokolwiek a pójdę na dno jak Titanic, zad mnie pociągnie a brzuchol będzie wystawał niczym rafa.

Ogólnie plaża Kending jest malowniczą plażą. Wypoczynek się udał, filtr 50+ zdał egzamin. Jedno mi tylko psuło krajobraz... Nie, nie chodziło broń Boże o typowo morsko-nabrzeżną dekorację w postaci traktora malowniczo łamiącego grzbiety falek uderzających o brzeg. 

I nie były to chińskie plażowiczki zakutane w stroje wypisz-wymaluj terrorystów-napadaczy na banki. I nie było to widmo komunizmu tudzież promieniowania UV. Ani wieści gminne o pojawiających się na płyciźnie rekinach, meduzach i wężach oraz pająkach wraz z gigantycznymi krabami.

O nie. Krajobraz psuło takie coś.
To, tam, w tle...

Co wyglądało jak elektrownia atomowa.

I zaiste, elektrownią atomową było. A raczej - jest. Najstarsza elektrownia nuklearna Tajwanu Maanshan (馬鞍山核能發電廠 lub He San  核三, - co można przetłumaczyć jako Elektrownia/Reaktor nr 3, druga pod względem mocy z chyba czterech lub pięciu, bo doliczyć się ich nie sposób, każdy mówi co innego) - stoi sobie malowniczo w wiosce Hengchun tuż obok Parku Narodowego Kenting - pomiędzy brzegiem morza a skrzyżowaniem. Z wyżej wspominaną "autostradą". I działa. W nieco okrojonym zakresie, bo jakieś bloki zostały wyłaczone z okazji a to drobnego pożaru, a to wycieku, a to trzęsienia ziemi - ale dalej Maanshan Nuclear Plant dostarcza energii koniecznej do zasilenia biliona tajwańskich żarówek i klimatyzatorów, o ładowaniu komórek nie zapominając.

Konkretnie lokalizacja wygląda tak (według map Google):
Jak widać nawet nie jest specjalnie zamazana. 

Jak również łatwo zauważyć - przed bramą główną rozpościera się parking, a na parkingu odpoczywają autobusy turystyczne, zwożące amatorów "hot plażingu" i innych rozrywek. Zaraz obok znajduje się rzecz jasna wszędobylski sklepik "7-Eleven" i domy. Bo to przecież wygodnie i w ogóle, mieszkać blisko pracy, żeby się nie umachać idąc na piechotę (choć takie perwersyjne rozrywki to dla szczególnie zwyrodniałych Tajwańczyków) i nie zużyć za dużo paliwa do skuterynki (cała, normalna, reszta Tajwańczyków). Żyją w naprawdę wielkiej bliskości, z mapy można wyczytać, że choć ta brama główna oddalona jest od bloków reaktora i instalacji chłodzącej o pewien dystans, to jednak o kilometrach nie ma mowy. Żyją od lat, od lat łowią ryby, chadzają na spacery, widzą z okna...

Czy zatem może dziwić, że w skwarny dzień kąpią na najbliższej dostępnej plaży? A że tuż obok elektrowni? To taki tam szczególik.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...