piątek, 27 lutego 2015

Gdy dopada cię tajwańska alienacja...

Wczoraj moja mama oraz moja tajwańska mama (czyli Max) obchodzili urodziny. Choć dzieli ich w czasie jedna generacja, widzę wiele podobieństw charakterologicznych - zwłaszcza w dziedzinie opiekuńczości. Ale nie o tym.

Max szalenie ucieszony poświęcił się rozpakowywaniu prezentów. Ode mnie dostał deficytowe na Tajwanie towary typu "ciuchy z europejskich sieciówek, bluza z polaru, perfumy o sensownej nucie zapachowej i przyzwoitej cenie", od rodziców nową bransoletkę z Buddą, od cioci z Japonii walizkę ubrań z wielkim logo LV, Versace, Armani itp. 
Ale z największą dumą pokazał mi prezent od kolegów z pracy, oznajmiając przy okazji "Jakie cute i keai! A jakie zarąbiste! "
Prezent wyglądał tak:

Tak, moi drodzy. Nowy trend w cute keai gadżetowni, prosto z USA. Mała kosmiczna larwa, gotowa wyżreć ci mózg i trzewia, w wersji pluszowej. Po chińsku 異形幼體娃娃  - laleczka larwy obcego. Po angielsku "plush alien facehugger". Praktycznych zastosowań - brak, aczkolwiek larwę można podłożyć pod poduszkę, otulić nią niespokojne dziecko lub siebie w chwili straszliwej samotności, użyć zamiast papierowej torebki w przypadku ataku paniki i hiperwentylacji lub -w wersji azjatyckiej - użyć w wypadku zapominalstwa, gdy nie wzięło się maseczki a nagle zaatakował szczególnie złośliwy smog. Bo przecież pluszowa larwa to obowiązkowa zawartość każdej torebki.

W weekend Młodociany planuje zabrać larwę na przejażdżkę motocyklową i przeprowadzić eksperyment socjologiczny, obserwując reakcje ludności z uwzględnieniem grup wiekowych oraz płci. Zgadnijcie, kto podsunął mu ten pomysł?

PS. Tak, na Tajwanie to absolutnie normalne, że dorosły facet sypia w pościeli w kaczorki.


środa, 25 lutego 2015

Noworoczne stylizacje tajwańskie

Chiński Nowy Rok, albo Nowy Rok Księżycowy - to dla każdego Chińczyka wielka sprawa. Trzeba wysprzątać dom w każdym zakamarku, żeby Kuchenny Bóg nie doniósł gdzie trzeba, że pod łóżkiem pani Zhang koty sypialniane aż mruczą, pan Cheng za szafą trzyma gazety z golizną, a panna Chen w łazience hoduje kultury żywych bakterii i penicylinę oraz impregnuje ściany kuchenne centymetrową warstwą oleju ze smażonych przez rok potraw.
Swoją drogą, sprzątanie doroczne jest konieczne, bo pragmatyczni Tajwańczycy kochają zbieractwo (tak zwane "się-jeszcze-przyda"), a tradycja sobotnich porządków czy w ogóle jakichkolwiek porządków istnieje w formie szczątkowej. I gdyby nie noworoczne tradycje - to by pewnie tej szuflandii nie ruszyli wcale. I wieżowce by znikły pod wszelakim dobrem oczekującym na recykling...

Ponadto każdy tajwański bank przeżywa oblężenie, bo gremialnie wymienia się wówczas kasę - na nową, ładną, szeleszczącą, prosto z drukarki. O ile na co dzień można płacić czymś co wygniecione jest jak psu z gardła wygrzebany ochłap, to w noworocznych kopertach i portfelach może się znaleźć tylko pachnąca nowością, wyprasowana gotówka.
Kopert noworoczne - czerwone jak serce młodego komunisty i złocone jak barokowy ołtarz - to najmilszy element noworocznych celebracji. Koperty tradycyjnie wręcza się: dzieciom, rentierom i osobom niepracującym a także pracownikom (ekwiwalent "trzynastki" lub premii, określany w umowie o pracę), a w środku musi się znaleźć koniecznie parzysta ilość banknotów, oczywiście prosto z bankowego skarbca, nie skalanych jeszcze dotykiem upoconych łap.

Ogólnie - wszytsko musi być nowe, czerwone, i błyszczące. Właściwie tylko w okresie noworocznym w supermarketach można znaleźć czerwone,"satynowe" kubraczki dla dzieci, w tradycyjnym stylu, ze stójką. 

Albowiem na Nowy Rok trzeba się ubrać, i to z większą klasą niż na tajwańskie wesele, często właśnie w taki tradycyjny (lub pseudotradycyjny) strój. I oczywiście latorośle nie mają nic do gadania, kubrak muszą zadziać i wyglądać na zachwycone.

Nie mam pojęcia co miał na sobie w tym czasie Pring-pring, bowiem wrócił z panną Luo do jej rodzinnego domu - ale zapewne zadawał szyku, bo panna Luo przez miesiąc deliberowała nad odpowiednim wdziankiem dla Księciunia. Za to moi znajomi, którzy kupili sobie małego puchatego szczekacza japońskiej rasy chiba-inu (albo psa "w typie rasy" bo wygląda nieco inaczej niż chiba które znam) z braku dzieci wcisnęli pupila w odpowiednio dla jego potrzeb i wymagań skrojone ubranko. Tak, psy na Tajwanie mają garderobę znacznie bogatszą niż ja.
I rzecz jasna - "profesjonalną" sesję zdjęciową Ajfonem, z każdej strony. Ten papier obok, to noworoczne zyczenia szczęścia-zdrowia-pomyślności, które teraz wiszą wszędzie i wesoło szeleszczą na wietrze...



niedziela, 22 lutego 2015

Kuchennego randkowania część trzecia

Już wiecie, że udało mi się trafić na cudem ocalały z epoki kamiennej okaz nieuleczalnego wikińskiego dżentelmana, co na cnotę mą nie nastawał (ku szczeremu żalowi głodnej wrażeń panny M.) a egzotyczną urodą powodował, że język mi się plątał i mentalnie wracałam do wczesnej podstawówki, gdy z wypiekami oczekiwałam pojawienia się Taxido Kamen albo innego wielkookiego bohatera japońskiej kreskówki z włoskim dubbingiem i polskim lektorem.

Wciąż mam nadzieję na płomienny chiński romans, inny od przaśno-siermiężnego scenariusza komedii romantycznej rodem znad Wisły lub innego Holiłuda. Urzekły mnie chińskie legendy o miłości po grób, oczarowała smutna historia romansu bez happy endu (pisałam o niej w poście "Najpięknieszy znak chińskiego pisma"), no i nie ukrywam - podobają mi się Azjaci.
Smukli, szczupli, o ciemnych oczach pełnych tajemnic, widzący świat zupełnie inaczej niż my, barbarzyńcy z Zachodu. Podobają mi się ich czarne, błyszczące włosy, delikatne rysy twarzy, nieśmiałe uśmiechy, gładka skóra podobna do budyniu karmelowego. Przyjeżdżając na Tajwan nieco się rozczarowałam, bo przystojniaków pokroju Jeta Li było znacznie mniej niż kluchowatych kopii Jackie Chana, nie spotkałam nikogo kto choć z daleka wyglądałby jak Andy Lau, a osobnicy pokroju Tonego Cheunga czy Erica Tsenga jakoś mnie nie kręcą (tą trójkę aktorów mogliście widzieć w polecanym kiedyś przeze mnie filmie "Infernal Affairs", dla przypomnienia piosenka tytułowa). Niestety, okazał się - że Azjaci tajwańscy nie są wcale tacy fajni jak ci Azjaci z azjatyckich filmów, że mlaskają i w dodatku są straszliwie nieśmali, więc w efekcie wylądowałam w Norwegii pełna entuzjazmu dla mozliwości gimnastyczno-towarzyskich aspiracji.
W każdym razie - kucharz imieniem Haakon, wyglądający jak ucieleśnienie moich dziecinnych marzeń o ożywionej kreskówce (dopiero kiedy obejrzałam film o dziewczynce wyłażącej z telewizora to marzenia mi trochę sklęsły) - po tym jak przełknął moje nieskładne bełkotanie z dnia poznania, jak już sprawdził moją kondycję poprzez maratoński spacer po wichrowych wzgórzach - w końcu przeszedł do rzeczy i na powiedzmy że trzecią randkę zaprosił mnie do siebie, na obiadek. Ekscytacja moja sięgała zenitu, jarałam się jak łysy szczotką Tangle Teezer albo piroman wycieczką do składu amunicji.
W końcu nadszedł ten dzień zero, gdy pożegnałam swoją grupę Chińczyków opuszczających portowe miasto i wolna jak ptak rozpoczęłam przygotowania do randki. Wiecie - szorowanie, balsamowanie, gorączkowe układanie grzywki górnej oraz dolnej, nawoływanie w głos kobiet nierządnych gdy nierzone seksowne stringi trochę zbyt kusząco wcięły się w atuty, gorączkowe miotanie garderobą w poszukiwaniu "tego"zestawu (po przygodach spacerowych wolałam się zabezpieczyć na wypadek gdyby domek kucharza okazał się namiotem na wrzosowisku albo ażurową konstrukcją z karton-gipsu bez ogrzewania) itp. Tymczasem kucharz wysłał mi sms - że musi pilnie jechać do pracy bo cośtam, ale wróci wcześniej i kolacja pozostaje w mocy. I tak oto na miotaniu, czesaniu, mierzeniu i klęciu upłynął mi czas do osiemnastej, potem 19 i w końcu o 20 z minutami dostałam wiadomość "dobra, skończyłem, jadę do domu, bedę po ciebie o 22.30". Krew się we mnie zagotowała. To ja tu poszczę w oczekiwaniu kolacji, żołądek przykleja mi się do kręgosłupa, kiszki grają marsze żałobne i weselne, siedzę jak na szpilkach od poranka, a stringi usiłują przerżnąć mnie na pół, stanik ściska mnie takim puszapem że oczy wystają mi równie daleko jak biust - a pan kucharz zamiast w dyrdy zapychać po mój wygłodniały odwłok chce żebym męczyła się tak kolejną godzinę albo i dwie??? O nie!
Zatem skruszony kucharz w stroju niewyjściowym (roboczy dresik swącący rybą i owocami morza), w wehikule pasującym do odzienia - podjechał z fasonem po wypachnioną, wylaszczoną, w wersji randkowej- mnie. No dobra, ratowała go mangowa fryzura, na ortalionowe odnóża starałam się nie spoglądać oraz oddychac półnoskiem i wdzięcznie falowac biustem, żeby się nie zainhalować świeżym dorszem i makrelą na amen.
I pojechali.... W międzyczasie okazało się, że jedziemy znów na jakieś romantyczne zadupie, światła miasta się skończyły, zaczeły się chaszcze, kucharz wpadł w guźcowaty stupor znany z poprzedniej randki i tylko gapił się półgębkiem spod oka, łyskając ciemnym oczyskiem to na mnie, to na drogę - a ja zaczęłam się zastanawiać czy może nie wyskoczyć w biegu, bo inaczej skończy się to mym dietetycznym odwłokiem podanym jako pieczeń na comiesięcznym spotkaniu Norweskiego Towarzystwa Wilkołaków, Wampirów i Seryjnych Morderców...
Jednak zanim okiełznałam mechanizm klamki- zajechaliśmy na parking, na oswietlonym osiedlu. Ufff. Kucharz nieśmiało usiłował perswadować mi jakieś 10 minut samotnego spaceru po okolicy, to znaczy, - ja sobie pospaceruje, obejrzę jak ślicznie wyglądają okoliczne ciemności a za chwilunię on mnie zaprowadzi do siebie, bo wypadł do roboty kiedy wywracał mieszkanie do góry nogami w celu posprzątania przed randką no i hmm... ono takie wywrócone jest dalej, i jednakowoż jeszcze oprócz huraganu z harmidrem to szybki prysznic i zmiana odzieży na wersję wieczorową też by w tych paru minutach mogła zajść...
Huragan z harmidrem i cuchnącycm śledziowato dresiwem przegrał z płomiennym spojrzeniem wykrzesanym na takie dictum. Spacer odpadł. Mieszkanie zaiste wyglądało jakby toczyła się nim krasnoludkowa wersja bitwy o Stalingrad, no ale kto był mieszkaniu studenckim podczas sesji - ten nie takie rzeczy oglądał :D
Zatem - rozpłaszczyłam się, zzułam kamasze i pokopytkowałam na salony nie rozglądając się na obraz totanej rozwałki dookoła. W salonie zaś czekały na mnie: średnie pobojowisko, karton świeczek oraz dwie suszarki i trzy kosze z praniem. I kucharz, który drapiąc się z zakłopotaniem po karku poprosił mnie o pomoc w rozwieszeniu jeszcze wilgotnych ciuchów oraz zrobieniu atmosfery romantycznej tymi świeczkami. I popędził ogarniać resztę sytuacji - czyli rzucił się: szybko usuwać dowody własnej indolencji i wad wszelakich, odgrzewać kolację, chłodzić wino, oblekać świeżą pościel, prysznicować się i wdziewać coś bardziej romantycznego niż dres i podkoszulek z widokiem na palmy. A ja pękając w duchu ze śmiechu randkę numer 3 rozpoczęłam od ... rozwieszania na suszarach kolekcji męskich gaci (w różnym stopniu zużycia), skarpetek (jak wyżej), podkoszulków oraz spodni, i słuchałam jak absztyfikant z pianą na pysku w najwyższym popłochu miota się po mieszkaniu w usiłowaniu zrobienia dobrego wrażenia - zupełnie zdając sobie sprawy, że właśnie oglądam rzeczy, które pewnie chciał ukryć.
No dobra - suszarki z zestawem szortów, skarpet i bokserek skryły się w cieniu, świeczki rozświetliły tylko stół i migotały delikatnie w tle, na stole zaś półnagi (bo pomiedzy prysznicem a garderobą) pół-Azjata układał pieczołowicie pierwsze danie.

Nie żebym marudziła, ale mam chamski gust i chamski apetyt drwala. I wyjątkowo drażni mnie ąę kłizin hrhojal podany obiad w stylu restauracyjnym, czyli naparstek dania głównego plus pierdyliard niejadalnych dekoracji (albo ogólnie jadalnych, ale nie przeznaczonych do konsumpcji pod karą spazmów zdegustowania całej restauracji) podane na półmichu na którym zmieściłby się dzik z jabłkiem w pysku. A tak właśnie ugościł mnie kucharz. fakt, ten naparstek pyszny był, wyglądało to ładnie - ale nie po to przecież pościłam cały dzionek, żeby oszukiwać żółądek jakimś minifilecikiem i udawać że to cały obiad!

Całe szczęście, było jeszcze danie drugie i trzecie, i na koniec - deser. Albo jakaś "pokąska" - czyli owoce morza, ostrygi i małże, a konkretnie coś o romantycznej nazwie "przegrzebek". Afrodyzjak taki, znaczy. Walory smakowe i wizualne - w żaden sposób nie uzasadniają jego ceny, osobiście rozumiem działanie "prołóżkowe" tego specjału w taki sposób, że "zrobię wszytsko co zechcesz, cnotę ci swoją na rożnie upiekę, tylko nie każ mi jeść tego ohydztwa!".
Ale zrozumiałam aluzję - chce ze mnie mój romantyczny zrobić tygrrrrrrrrysicę. I to bardzo chce - bo owych przegrzebków, czyli mało apetycznych kulek bladego czegoś w muszli wielkości dłoni - było 10. I wszytskie dla mnie... Jakby to było Rafaello, to bym chapneła (hapnęła?) na raz, gdyby to była babeczka z kremem - to bym się oblizała i wciągnęła, ale że było to coś wyglądające jak taka zielonkawa maź którą czasem każdy z nas odksztusza lub wydmuchuje z nosa, to głośno zadysponowałam:
- O nie mój drogi. Na trzeźwo tego nie ruszę. Wybij sobie z głowy.
Zatem kucharz wydobył z kuchennych czeluści flachę czegoś, co nazwał "specjalnym piwem do owoców morza, z nutą pomarańczy i cytrusów harmonijnie dopełniających słodycz białego mięska z małży i krewetek, z orzeźwiającym aromatem zwłaszcza pomarańczy górującym nad pierwszą goryczką". No tak, zapomniałam wspomnieć - mój kucharz imieniem Haakon nie był zwykłym popychadłem od smażenia hamburgerów w jakiejś zaplutej kebabowni, a "dyplomowanym szefem kuchni w lokalu z N gwiazdkami", który w ramach pracy przygotowuje wysublimowaną wyżerę na oczach klientów knajpy i przy okazji żonglując patelnią i nożami jeszcze im wykłada odpowiednią propagandę odnośnie tego co jest serwowane... Co zresztą praktykował i na mnie, z całkiem niezłym skutkiem. W swojskim schabowym nigdy bym nie usiłowała tropić jakiejś ukrytej ideolgii typu - nuta trawnika o poranku, rosy i tymianku, ale nie ukrywam, że wykład o tym co spożywam ciekawy był i jakoś zagłuszał sromotne burczenie mego przegłodzonego brzuszka, faszerowanego nikczemnie małymi w stosunku do zapotrzebowania porcjami. 
Gadka gadką, ale owo "piwo" według etykiety liczyło sobie przeszło 12 voltów, a przepijałam cholernego przegrzebka na dwa razy, coby nie wyhopkał na talerzyk i gładko osunął się w głębie trzewi na łożu z aksamitnego posmaku i nuty pomarańczy, czy jakoś tak. Innymi słowy -nie wiem, czy to małże czy alkohol, ale policzki mi się zarumieniły, wzrok stracił ostrość łuku elektrycznego i miło się "rozbambił" w bezradną sarenkę i jakoś cała zmiękłam. Kucharz - też pod wpływem owej nuty pomarańczy wreszcie zaczął przechodzić do rzeczy, coraz śmielej i z mniej trzęsącymi się łapami, aczkolwiek wciąż szeptając mi do ucha sekrety obiadu i deseru.
Jako że salonowa kanapa z dermoszpanki, z widokiem na suszące się gacie jednakowoż nieco ciasnawa była dla nas dwojga, zwłaszcza po napchaniu przegrzebkami, więc mój kuchenny Romeo w praktycznym odruchu przeniósł mnie przez próg sypialni i ułożył na wielkim łóżku, pachnącym jeszcze świeżutko wypraną pościelą, przytulił mnie i podsunął podusię pod kark.
I to był największy jego błąd tej randki - bowiem łóżko miękkie było jak marzenie, kucharz odległy o grubość skóry grzał mi boczek jak mały piecyk, głowa bezpiecznie spoczywała na podusi, kalorie z przegrzebków i piwa nastrojowo szumiały w krwioobiegu... więc ostatnią rzeczą jaką pamiętam było to, że zawinęłam się kołderkę, i wtulona w kucharzowe ramię - usnęłam jak bobasek.


czwartek, 19 lutego 2015

Kuchenne rewolucje randkowe - część druga

A zatem - zostawiłam was z rumieńcami ekscytacji w momencie gdy płakałam jak bóbr nad swym pechem, niedolą i marnością żywota, bo kucharz imieniem Haakon zachował się w sposób ogólnie niby grzeczny acz obraźliwy dla mego kiełkującego seksapilu (który to seksapil rzecz jasna momentalnie uwiądł). Innmi słowy, trafiłam na jednego jedynego cholernego romantycznego i porządnego chłopca w tym zakątku świata, który zamiast łapczywie i entuzjastycznie rzucić się na moje chude udka i dietetyczne żeberka - postanowił być gentelmanem, zaraza franca mór i trąd.


Następnego (a raczej później tego samego paskudnie rozpoczetego poranka) dnia rumieńce wróciły mi na policzki, a skarpetki usztywniły się z radości - albowiem smsa dostałam. Rzecz jasna odpisałam i konwersacja via łączność komórkowa trwała w najlepsze, nawet Chińczycy przestali mnie wk..wiać i ich wybryki kwitowałam pobłażliwym uśmieszkiem z kręceniem głową (no wiecie, panie dziejku, co te żółtki nie wymyślą...), niczym bezstresowe matki bezstresowych bobasków.
Tak wiem, będę kiedyś miała swoje dzieci to zrozumiem.

Oszczędzę wam wypocin na poziomie pamiętniczka cnotliwej gimnazjalistki piszącej konkuroswe wypracowanie o problemach pierwszej miłości młodzieży (doskonale orientujecie się bowiem, że gimnazjalistki cnotliwe wyginęły chyba z jednorożcami w plejstocenie, a pierwsze miłości obecnie zaliczane są chyba w okolicach grupy starszaków) i nie będę cytowała co kto komu powiedział i jak odpowiedział W każdym razie do ćwierkających makolągw dołączyły radzieckie amorki z gołymi dupkami i sytuacja się rozwijała na tyle, że nawet zaplanowałam woskowanie okolic strategicznych i zakup koronkowych stringów w kolorze strażackim.
A potem na norweskim lotnisku straciłam łączność z moją norweską komórką ( a w polskiej rzecz jasna nie miałam kontaktu do mego mniamniuśnego, jędrnego itp).
Zmordowana Chi,ńczykami - wróciłam do domu  na krótkie wakacje i rozpoczęłam wzychanie z marudzeniem i smęceniem na temat tego tam przystojnego i w ogóle. Biedni moi znajomi... Co ciekawe - i paskudne - nie mogłam liczyć na ani trochę zrozumienia czy wspołczucia, bo komu nie opowiadałam smutnej historii niedoszłej konsumpcji - zamiast okazywać empatię, nawet fałszywą - turlał się ze śmiechu. Ewentualnie (część żeńska i bardzije konserwatywna) oburzano się nieco, że tak na pierwszej randce, no kto to widział! Po czym - turlano ze smiechu i klekano w spazmach chichotu.

Komórkę całe szczęście namierzyłam (w Norwegii tak archaicznego szajsu nie kradną) i kilka tygodni poźniej dogrywałam detale kolejnej randki z kucharzem gdy znów zawitam do portowego miasta.

Padło na "spacer". Bo okolica taka piekna, romantyczna i intrygująca. No to jak spacer po okolicy, to enturaż musiałam mieć odpowiedni, randkowy znaczy się. Żadnch trekkingowych trepków, wełnianych skarpet, wiatroodpornych kalesonów, kurtki z kapturem i szalika - no bo przecież trzeba mieć spory astygmatyzm, by za "interesującą, romantyczną, piękną" uznać okoliczną panoramę łysych, kamienistych wzgórz z rzadka porośniętych jakimiś skarłowaciałaymi drzewkami odbywającymi na tym wygwizdowie chyba karę za grzechy poprzednich wcieleń.

Zwłaszcza, że miasteczko choć niewielkie - poszczycić się może kilkoma fajnymi uliczkami, zakątkami i knajpkami z ogródkiem ogrzewanym kwarcówką. 

Otóż moi państwo - kucharz niestety okazał się cierpieć na norweski astygmatyzm wraz z percepcją zniekształconą różnicą kulturową i przegonił mnie po okolicznych szlakach spacerowych "romantycznych i intrygujących". I bezpiecznie pozbawionych jakichkolwiek krzaków, w których mogłabym dokonać zamachu na jego cześć i zawartość spodni. 

Za to w obliczu takiego krajobrazu, wicher świstał mi romantyczne melodie wpadając obficie wyciętym dekoltem, penetrując pępek i wypadając tuż za rąbkiem spódniczki mini, eksponującej z lekka trzęsące się nóżki. A piekną i intrygującą nutę wygrywał wichrzyk, podwiewający mi spódniczkę mini, zakręcający na pępku w tornado i wypadający dekoltem wykrojonym z fantazją, mierzwiący mi włosy (całe szczęście- makijaż sobie odpuściłam...).
Tak. W każdym razie, oprócz tego że niemal uświerkłam - to spacer ciekawy był... Kucharz bowiem,w harmonii z dziką przyrodą zachowywał się również dziko. Konkretnie to jak dzik, albo inny biedny osaczony leśny lud. Znaczy - odpowiadał monosylabam, gapił się spode łba, mruczał coś pod nosem, w oczach miał nieomal paniczną chęć rzucenia się z najbliższej skały do morza, noż kuffa - kompan jak ta lala. Gdyby nie fakt, że pojechaliśmy za miasto, a do najbliższego przystanku było z 5 kilometrów w niewiadomym kierunku - to bym się pożegnała i pognała precz w tak zwane pissdu. A tak to zastanawiałam się tylko co to za buraczany troll i co zrobił z tym wesołym podkuchennym który tak niedawno wykrawał z marchewki i pietruszki bukiety różyczek na moją cześć???

W końcu chłopina przyparty do muru (a raczej do braku krzaków, w których mógłby się skryć) się trochę rozkręcił - temat zszedł na podróże po Azji i jedzenie - więc z piersi buraczanego trolla skalistego zaczęły wreszcie wydobywać się ludzkie głosy - a mi od jego opowieści ślinka ciekła, mieszając się z oboma wiatrami uparcie hulającymi w okolicy stanika push-up. Potem okazało się, że oboje nurkujemy, i tak jakoś z górki - z gburowatego guźca wyskoczył całkiem miły chłopak, co więcej - z nienaruszoną (pomimo huraganowego zefirka) rozkudłaną fryzurą na mangę. Który to chłopak na zakończenie spaceru po rześkich krajobrazach wydusił:
- Yyy, no teges, a może następnym razem wpadniesz do mnie na kolację, to ci pokażę jak gotuję?
Tak, i kolekcję znaczków też. Albo motyli. Nieważne.
Juppi!



A o trzeciej randce opowiem wam jutro - bo w końcu pamiętnik pensjonarki musi być rozwlekły i egzaltowany, nieprawdaż?

PS. Zdjęcia pochodzą z trzech norweskich miast. Nagroda specjalna dla tego, kto poda poprawnie wszytskie trzy, nagroda pocieszenia dla tego, kto rozpozna dwa :D.

wtorek, 17 lutego 2015

Kuchenne rewolucje wikińsko-azjatyckie

Nie, nie będzie o gotowaniu. Gotować dalej nie potrafię. Będzie za to o randkowaniu w Krainie Wikingów.
Moja wakacyjna praca polegała na byciu niańką chińskich turystów. Tak konkretnie, to byłam pilotem, przewodnikiem, asystentką, animatorem czasu wolnego, wyjaśniaczem dlaczego w takiej bogatej Norwegii na Nordkapie nie ma wypasionj galerii z butikami LV, psem pasterskim i dziewczęciem do bicia dla nowobogackich Chińczyków, którzy zdecydowali zamiast do Paryża wyekspediować się do Skandynawii na wakacje życia. W sumie, to o Chińczykach na wakacjach mogę elaborat walnąć, żeby było i smieszno, i straszno - ale dziś nie o tym. Dziś, powalentynkowo - będzie o miłości i romansach z Azjatami w tle.
Nasze wycieczki były najczęściej wycieczkami objazdowymi z różnymi trasami tematycznymi i zasięgiem (przypominam, ta cholerna Norwegia jest długa jak nieszczęście i granicę z Finlandią oraz stolicę Oslo dzieli mniej więcej taki sam dystans jak owo Oslo i powiedzmy Rzym albo Lazurowe Wybrzeże).

W każdym razie - wakacje kończyłam pod hasłem "Chińczyk na wikińsko". Ostatnim przystankiem naszej grupy, tym razem nawet miłej, zgranej i kumajacej czaczę – było miasto portowe, a klu wieczoru stanowiła wizyta w restauracji serwującej lokalne "przysmaki" i a zwłaszcza owoce morza. Ano, niech będzie, choć mnie już na hasło "łosoś" obsypywał dreszcz i wysypka, znamionująca pojawienie się łusek.

W restauracji (żeby było zabawniej, położonej kawałek od brzegu więc podróż odbyła się stosowną gondolą stylizowaną na wikiński drakkar) Chińczycy dali popalić standardowo, czyli zaczęli marudzić i smęcić, Że łódka niewygodna, że im mdło, że tamci przy tamtym stoliku mają 12 dań a oni tylko 3 (przy tamtym stoliku siedzieli nowo-ruscy i szastali kasą, a Chińczycy oszczędnie wybrali najtańsze menu dla grup, żeby się im z dobrobytu w zadach nie wywróciło), i że nie ma ryżu i zupki do zapijania, i pałeczek też nie ma, i że widelce niewygodne... A kosztuje tyle że ło matkobosko, pół chińskiej knajpy by za to kupił i że u nich w Szanghaju/ Dongguang/Pekinie... Potem zajęli się żarciem i mlaskaniem, więc ja postanowiłam się ewakuować na papierosa, bo pomimo 3 lat w Azji nie wyrobiłam sobie solidnych zwieraczy żołądka gwarantujących utrzymanie posiłku w brzuchu gdy obok stadnie posilają się Chińczycy. 
Wyszłam zatem, a mlaskanie z ciamkaniem i siorbaniem ucichło – za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Niestety, zagłuszyło je wycie i świstanie wiatru, który skutecznie uniemożliwiał mi delektowanie się jedną z ostatnich fajek wygrzebanych z dna plecaka. Obkłusowałam zatem knajpę dookoła i znalazłam murek i jakiś bunkier wygrzebany w skale pod restauracją, w satysfakcjonujący sposób blokujący wicher. Zatem rozsiadłam się, przeszłam do batalii z zapałkami gdy nagle nade mną rozległ się jakiś zgrzyt i mocno zdegustowany głos męski wybełkotał coś po norwesku, przechodząc na angielski – "Co ty robisz z naszym schowkiem na szczotki???"
Miałam w zanadrzu jakąś ciętą ripostę, więc zadarłam brodę, spojrzałam w górę i...

Zastygłam. W oknie tkwiła sympatycznie rozkudłana głowa o niewątpliwie przystojnych rysach i wpatrywała się we mnie z rosnącą ciekawością.

A ja z opadłą szczęką gapiłam się na owo zjawisko wyglądające jak nagle ożyła manga i usiłowałam przedrzeć się myślą przez gąszcz serduszek, amorków i gwiazdeczek ćwierkający upojnie nad moimi kucykami. Głowa wyraźnie oczekiwała odpowiedzi, więc ta część mojej inteligencji, która nie była zajęta kontemplacją męskiego oblicza w okienku – kopała zawzięcie w zad tą większą połowę, zawieszoną na wgapianiu się w objawionego przystojniaka, odpowiedzialną też za procesy werbalne.

I w końcu, wśród świergotu i chichotu amorków oszołomione kawałki mózgu jakoś się poskładały, a ja, ze wzrokiem błędnej owcy i innymi atrybutami zakochanej gimnazjalistki - wydusiłam:
- Yyyyy... yyyyy.... wiesz, wyglądasz trochę jak Azjata...
No zaiste, riposta cięta i celna, normalnie mogłabym być z siebie dumna na wieki wieków i kazać ją wyryć na mym grobowcu ku pamięci pokoleń. Psiakrew.

Głowa powalona takim argumentem zniknęła, i pojawiła się za chwilę, już w postaci pełnocielesnej, czyli rozczochranego dryblasa słusznej postury, który rozsiadł na schodkach obok mnie i podał mi zapalniczkę. I pewnie własnym ciałem chciał ten schowek na szczotki zasłaniać i bronić (ooo, nie miałabym nic przeciwko...).W końcu wytłumaczyłam mu w czym rzecz – że ja od tych mlaskaczy, że ja wiem, że mi zaraz wszyscy z załogi kuchni bedą w związku z tym pluli do żarcia, i że ja po prostu musiałam wyjść i się nastawić moralnie oraz mentalnie, i tak dalej, a ten bunkier to sam mi się napatoczył, a szczotek nie ruszę bo sprzątać nie lubię organicznie.
Chłopaka chyba przytłoczył nawał informacji, bo patrzył w niebo, prezentując mi lewy, chmurny półprofil, na którym jak u kameleona płynnie zlewały się cechy azjatyckie i europejskie – lekko skośne brązowe oczy, wyraźne ciemne brwi, opalona skóra bez cienia zarostu, ładny prosty nos, równiutkie białe zęby. Tak naprawdę nie byłam wcale już pewna jego podobieństwa do Azjaty – bo nosek nie kluskowaty, i oczy bez słynnej "fałdy mongolskiej", i profil nie plaskaty na chińską modłę a kości policzkowe nie zaznaczone wcale bardziej niż moje - i okładałam się w myślach batogiem za – jak zwykle – spontaniczne i niezbyt przemyślane wypowiedzi powalające szczerością, składnią i powiązaniem z kontekstem.

Chłopak milczał, palił papierosa w tempie rekordowym, a ja nadal kontemplowałam i rozpływałam się kisielu jaki wytworzył mi się w miejscu mózgu i ściekał po kręgosłupie w kierunku bielizny. W końcu obiekt mych rozmyślań nie wytrzymał "tajniackiego" wgapiania się połączonego z intensywnym ślinieniem i dzikim tańcem świergolących amorków dookoła mej fryzury, i przemówił:
- Moja mama jest z Azji, a do żarcia nikt ci nie napluje, obiecuję. W sumie to ja je przygotuje i to na twoich oczach, bo jestem tu kucharzem. A teraz zabieraj się z tego schowka, bo oprócz szczotek mamy tu jeszcze wino i węzeł od gazu i błąkać się tutaj nie wolno żadnym gościom restauracji. A palić tym bardziej.
Jakoś tak wyszło, że Chińczycy po konsumpcji oddalili się, ja zostałam (spetryfikowana i otoczona wianeczkiem kląskających makolągw z miłosnymi symbolami w dziobkach) do zamknięcia – w kuchni, zamelinowana na blacie, pomiędzy jakimś halibutem a dorszem, i gapiłam się jak kucharz patrząc mi w oczy opowiada anegdotki z życia restauracji - i tnie przy tym w małe precyzyjne kawałeczki mięsko, cebulę i inne warzywa – i nawet się nie zatnie, choć nóż ma taki dosyć potężny i ostry jak brzytwa. No dobra, popisywał się bezczelnie, bo ponoć potrafi to zrobić każdy średnio rozgarnięty podkuchenny i nawet makak – co nie zmienia faktu że ja po próbie skopiowania takiego numeru mogłabym robić za model rzeźby o Wenus z Milo. W końcu jednakowoż nocna zmiana dobiegła końca, goście poszli, sala i kuchnia została wysprzątana a kucharz imieniem Haakon zapakował mnie do swego nieco rozklekotanego auta i ruszyliśmy w kierunku mego "apartamentu". Czyli pokoju z namiastką kuchni oraz łazienką.
Szybko dokonałam w myślach rachunku sumienia – porządek w pokoju (jak nie zapalimy światła na full to może nie zauważy, że porządku brak), łóżko (pościeliłam, uff), stopień ogolenia odnóży z przyległościami (yyyy, ujdą w tłoku), bielizna (uff, całe szczęście nie założyłam najcieplejszych wełnianych gaci) i nastawiłam się – na miło spędzony wieczór.

Jak zapewne się domyślacie czytając mojego bloga – o ile w Kaohsiung będąc nawet bardzo brzydkim białym facetem można paść na zawał z nadmiaru urozmaiceń w tzw "życiu nocnym", i trzeba mieć solidny bat aby się odgonić od napalonych Azjatek, to niestety ja, jako biała facetka z alergią na "clubbing" i podpitych facetów niezależnie od koloru skóry -nie mam lekko. A moje życie towarzyskie przypomina kinderbal w grupie Muchomorków (czy innych średniaków, bo zerówkowicze to ponoć już nawet się całują po kątach). Życie erotyczne zaś jest równie bogate i urozmaicone jak oferta monopolowego w Kabulu za talibskiej teokracji.
Zatem – jakże mogłam nie napalić się jak dzika oślica na pełnowymiarowego pół-Azjatę o pięknym uśmiechu z dołeczkami i solidnej posturze, dającej pewne nadzieje że może w akurat chwilowo najbardziej interesującej mnie dziedzinie również wdał się raczej w norwesko-wikińskiego tatę niż w tajską mamusię.
W myślach już układałam menu na dzisiejszą resztę wieczoru, postanawiając wykorzystać do oporu fakt, że Skandynawowie płci obojga nie są zbyt pruderyjni czy oporni i z tego co kojarzę, to dosyć chętnie i gremialnie przechodzą do sedna sprawy bez odwalania konieczności nauk przedmałżeńskich oraz dreptania w takt mendelsona. A że koło mnie siedział przystojny, młody i jędrny Norweg, to resztki nocy oraz poranek zapowiadały się interesująco. Ślinotok z potokami kisielu trwał w najlepsze.
A teraz wyobraźcie sobie moją minę, gdy po odwiezieniu mnie pod drzwi – Norweg imieniem Haakon grzecznie oznajmił, że w sumie to jest już bardzo późno i pewnie jestem bardzo zmęczona, a w dzień będę potrzebowała dużo siły ducha na użeranie się z moim stadkiem. Po czym zapisał sobie mój numer telefonu, ucałował mnie cnotliwie w czółko, poprawił buziaczkiem w policzek – pojechał w siną dal.

A ja spędziłam resztę czasu do porannej pobudki – na gorączkowym obwąchiwaniu garderoby i tamowaniu wodospadów łez, które zastąpiły kisiel. I usiłowałam pojąć – czy woniało mi spod skrzydła, czy też z dzioba unosił się szrekopodobny odorek, który spłoszył mój jędrny obiekt westchnień? Czy też może moje skarpetki posłały zdradziecki cios w moje feromony i powaliły Wikinga zgoła nieromantycznym sierpowym w nos? I czy może pan kucharz ulitował się nade mną bo wyglądałam na głodnego wypłosza z trzeciego świata? I tak dalej...

CDN jutro.

środa, 4 lutego 2015

Katastrofa lotnicza TransAsia w Tajpej

Dziś około 11 czasu miejscowego, a 4 nad ranem w Polsce doszło do kolejnej katastrofy lotniczej na Tajwanie.

Samolot linii TransAsia lecący z Tajpej na wyspy Kinmen wkrótce po starcie stracił kontakt z wieżą, zahaczył o most nad rzeką Keelung i wylądował w na szczęście dla pasażerów płytkiej wodzie. Pilot do ostatniej chwili próbował -według naocznych świadków - poderwać maszynę.
Cały czas trwa akcja wydobywcza i zabezpieczanie miejsca wypadku, a media donoszą o co najmniej 8 ofiarach śmiertelnych oraz wielu rannych i osobach w szoku, przewiezionych do lokalnych szpitali. Na pokładzie było 53 pasażerów i 5 członków załogi.

Zdjęcie z kamery samochodowej, która zarejestrowała moment wypadku. Widoczny w przodzie samochód to taksówka, którą samolot zahaczył skrzydłem przy upadku.


Jest to drugi wypadek linii Trans Asia, z udziałem tego samego typu samolotu - turbośmigłowego ATR -72. W wakacje doszło do katastrofy podczas lądowania w ciężkich warunkach pogodowych (tuż po przejściu tajfunu Matmo) na lotnisku Magong na wyspach Penghu. Wówczas zgineła wiekszość pasażerów (w tym dwójka francuskich studentów i znany tajwański rzeźbiarz Yeh Keng-chuang) i 5 osób znajdujących się w domach, w które uderzył samolot.

Link do wiadomości po angielsku - http://www.usatoday.com/story/news/world/2015/02/03/taipei-plane-crash/22836309/
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...