poniedziałek, 30 czerwca 2014

O tym, jak szukałam pracy na Tajwanie...

Moi znajomi przyzwyczaili się do rytmu moich wyjazdów i powrotów na wyspę, wyznaczanych przez wakacje i ferie oraz 90 dniowy limit '"wjazdu bezwizowego". Co prawda konieczność wywalenia pewnej, nie zawsze najniższej, kwoty na bilety rekompensowały mi coraz to nowe wspomnienia z egzotycznych krajów-rajów, ale mimo wszystko tymczasowość mego tajwańskiego bytowania, bez tutejszego ubezpieczenia i meldunku - jednak męczyła.

Zalegalizować swój pobyt mogę za pomocą na przykład:
- wizy na naukę
- wizy na pracę
- małżeństwa z Tajwańczykiem
ale jakoś tak wyszło, że wszystkie te możliwości olałam.
Wiza na naukę wymaga dostarczenia pierdyliona papierów, zaświadczenia o posiadaniu środków finansowych i zaświadczenia o braku trądu, gruźlicy oraz owsików w tropikalnej odmianie oraz rzecz jasna kwitów z Wendzarni,. o czym Wenzao z racji typowego tajwańskiego burdla organizacyjnego - zawsze zapomniało i kwity o ile przychodziły, to po czasie. 
Wiza na pracę to w ogóle kosmos, dla Polaka niemal nieosiągalny, bo wymaga pierdyliarda papierów i poświadczeń z tajwańskiej "ambasady" oraz pracodawcy chętnego cię zatrudnić i płacić  jakby każde twe słowo z ust wypadało złotem z diamentami.
Małżeństwo z Tajwańczykiem odrzuciłam z żalem ze względów praktycznych - tatuś mógłby zejść na zawał na widok zięcia-pokurcza w kolorze żółtym, a potem mnie dręczyć z zaświatów, wspomagany przez chińską teściową w wersji żywej i upierdliwej z założenia (według tutejszej tradycji teściowa ma na synowej psy wieszać zawsze i namiętnie, aby się synowej z nadmiaru dobrobytu w odwłoku nie przewróciło).

W każdym razie, jakoś tak niedługo przed egzaminem końcowym w Wendzarni zadzwoniła do mnie koleżanka - Tajwanka, podekscytowana do niemożliwości. Zaczęła jak zwykle od tak zwanej szeroko zadniej strony - czyli pytając o moje egzaminy, potem o to gdzie byłam i gdzie chcę wyjechać, potem o wakacje, i o wysokość opłat czynszowych, aż w końcu przeszła do rzeczy (o ile Tajwańczyk może dokonać takiego heroicznego wyczynu).
- Majia, ty jesteś z Polski, nieprawdaż?
- Ano jestem.
- I mówisz po polsku?
- Mówię.
- A po rosyjsku?
- Rozumiem, ale z mówieniem to już słabiej. Towarzysko daję radę, a co?
- A takie tam logistyczne, transportowe sprawy ogarniasz?
- Ogarniam, pracowałam nawet w branży...
- Cła, certyfikaty, podatki opłaty?
- Nie jestem na bieżąco, ale robiłam takie rzeczy rutynowo. Ale o co w ogóle chodzi?
- A bo wiesz, kolega mojego taty produkuje rzeczy na rynek Europy Wschodniej (grrr! ja ci dam Wschodnią! My jesteśmy Środkowa! Środ! ko!wa! jak wół) i szuka tłumacza -asystentki która mu pomoże ogarniać eksport... No i tak pomyślałam o tobie, może byłabyś zainteresowana, wiesz...
W sumie, to dałam już twój telefon Panu Wangowi (cooo???), tylko tak cię chciałam uprzedzić, bo dzwonił do ciebie i nie odbierałaś...
Fakt. Mam tą niemiłą przypadłość, że blokuję numery zastrzeżone z automatu, a numerów nieznanych mi osobiście i niefigurujących w mojej książce telefonicznej nie odbieram. Z punktu widzenia tajwańskiego - dziwactwo graniczące z chorobą psychiczną niemal.
Koniec końców odbyłam z panem Wangiem długą konwersację i wymianę maili dotyczącą warunków zatrudnienia (pensja ok 60 000 NTD miesięcznie plus delegacje plus wizy do Rosji plus zakwaterowanie na terenie fabryki plus bonusy z gatunku inne, praca w godzinach 8-16 lub 14-22 w zależności od potrzeb i gwarantowana wiza pracownicza wraz z prawem pobytu i ubezpieczeniem zdrowotnym) oraz zakresu obowiązków (tłumaczenie ustne na spotkaniach, korespondencja, obsługa biurowa klientów z rejonu, wysyłka towaru do Polski zgodnie z wymogami UE, sprawy celne i ewentualna certyfikacja). W końcu umówiliśmy się na rozmowę oko w oko w siedzibie firmy w Taizhong, mieście odległym o jakieś 200 km ode mnie. Pan Wang był tak miły, że nawet zaproponował partycypację w kosztach dojazdu...

Myślę sobie -ooo polscy pracodawcy powinni się na Tajwanie szkolić z kultury oferowania pracy, normalnie miodzio nie robota.

Zatem, kupiłam bilet na szybką kolej na uzgodniony dzień (poniedziałek), tak aby zgodnie z życzeniem pana Wanga stawić się w siedzibie firmy przed 10, bo na popołudnie pan Wang ma zaplanowaną wizytę kontrahentów z Alaski.

Poniedziałek
Wstałam o jakiejś 6 żeby się ogarnąć, pojechałam na wpół zdechła lukusowym pociągiem rozpędzającym się do 250km/h i o 8 z minutami byłam w Taizhong (autobus wiózłby mnie z 4 godziny na bidę). Niestety, na peronie nikt na mnie nie czekał, ani pan Wang ani pani Wang, ani kierowca czy pies z kulawą nogą. Nawet komarów nie było...
Co gorsza, pan Wang nie odbierał telefonu ani wiadomości na Line, FB czy SMS.
Stałam więc jak ta hołobla, czułam się głupia jak stóg siana i mokłam w tajwańskim deszczyku z wicherkiem. Na wszelki wypadek przejrzałam korespondencję, ale jak wół stało tam - bądź o 9 na peronie, odbierzemy cię i zawieziemy do firmy. No to byłam. W końcu, po długich 20 minutach i gorączkowym dzwonieniu na wszystkie podane w internecie numery do firmy pana Wanga, gdy już tylko kroczek dzielił mnie od napisania kilku ciepłych uwag na jego FB - w końcu pan Wang odebrał.
Przeprosił, wyjaśnił, że mają awarię maszyn na hali i został do niej ściągnięty, ale żebym wzięła taksówkę na koszt firmy (tzn on mi zwróci) i podjechała do biura, zajmie się mną personel, a on za około godzinę będzie z powrotem.
Zatem przybyłam i zastałam "personel" czyli panią na recepcji, która choć miała nieskazitelny makijaż, największe soczewki koloryzujące i rewelacyjną fryzurę - to nie mówiła słowa po angielsku poza Hello (kitty), i była ciężko zaskoczona moim wejściem smoka. Kompletnie zdziwiona rzuciła okiem w moje CV po chińsku i angielsku, usiłowała upchać moją teczkę w jakimś mało eksponowanym miejscu, w końcu zaś po telefonie od szefa rozpoczęła "rozmowę kwalifikacyjną" - po chińsku. 
Odpytała mnie z zawartości CV dramatycznie usiłując zrozumieć co do niej mówię, oprowadziła po fabryce, pokazała linię produkcyjną, projektownię i biura, po czym zapytała kiedy chcę zacząć.
- Kiedy podpiszemy kontrakt, uzyskamy zezwolenie na pracę dla mnie i kiedy będę w końcu wiedziała co mam w tej firmie robić, bo szef wspominał o nadzorze istniejącego eksportu do Polski, a pani mi tu nawija o sprzedaży waszych produktów przez telefon. Chciałabym zobaczyć z kim w Polsce współpracujecie, przyjrzeć się dotychczasowej korespondencji itp.
Na to panienka zrobiła wielkie oczyska i oznajmiła, że oni z Polską nie współpracują, ale chcą rozpocząć ekspansję na Europę. Ale ona może nie wiedzieć, bo pracuje od miesiąca dopiero. A co do mojej pensji i pozwoleń, to ona nie wie nic i nie może się wypowiadać, ale wynagrodzenie dla początkującego pracownika to 25 000 NTD (tak z 2 700 PLN).
- To ja może najpierw porozmawiam z szefem, a potem będę deklarować cokolwiek, bo wasze wersje sporo się różnią i ostatecznie nie wiem już nic - nie siliłam się na konwenanse.
- Ale pan Wang będzie dopiero jutro! Możesz rzez jasna zostać do jutra w hotelu i przyjść jutro?
- Mogę, o ile zwrócicie mi za dojazd i taksówkę, bo miały być na wasz koszt...
Panienka znów zrobiła buzię w ciup, zamlaskała i stwierdziła, że bez błogosławieństwa szefa nie da mi nic i basta. No to się poirytowałam, bo w sumie wydałam jakieś 3000 NTD, czyli ponad 300 zł a taka kasa piechotą nie chadza. Zatem szybko zorganizowałam sobie spanie na kanapie u koleżanki w Taizhong, umówiłam spotkanie na jutro, uzyskałam telefoniczną deklarację pana Wanga - że "jutro o 10 rano, się spotkamy, wyjaśnimy, podpiszemy, rozliczymy"

Wtorek
Po noclegu pośród węży (tata koleżanki ma małą i chyba nie do końca legalną kolekcję rozmaitych gadów i płazów egzotycznych) i pysznym inaczej śniadanku z serii "tradycyjne tajwańskie" stawiłam się w firmie o rzeczonej 10. Firma zamknięta na głucho, do biura nie wejdziesz, za to z budynków produkcji dobiega hurgot i turkot pracujących maszyn. Dzwonię do pana Wanga - rezultat jak wczoraj. Obdzwaniam po kolei wszelkie dostępne telefony - jak wyżej. W końcu oddzwania do mnie wczorajsza panienka i oznajmia, że jest jej przykro, ale szef ma nagłą niedyspozycję jelitową i nie będzie dostępny, a co do kasy za dojazd to nie mówił nic. Mało grzecznie zapytałam, czy mam w takim razie odebrać w naturze w wyrobach firmy, co leżą spakowane tuż za płotem? i po 10 minutach zjawiła się zdyszana sekretarka, z kwaśną miną wręczając mi banknot 1000 NTD - naści, za fatygę. Bo szef nie pozwolił więcej. Odwiozła mnie z wielką łachą i wzburzeniem własnym skuterem na pociąg, cośtam fukając pod nosem na białą troglodytkę.

Środa
O 7 rano podrywa mnie telefon od pana Wanga, czy mogłabym się spotkać dziś, około 10, bo potem szef jedzie do Tajpej. Oraz - jak mi się podoba firma i kiedy chcę zacząć pracę. Grzecznie mówię - najpierw ustalmy zakres obowiązków i pensję oraz uzyskajmy moje pozwolenie na pracę. Pan Wang nagle "traci zasięg" i obiecuje że oddzwoni za chwilę. Aha.

Czwartek
Znów rankiem dzwoni sekretarka pana Wanga. Że dziś, że około 12, że podpiszemy ten kontrakt i mogę zaczynać od początku lipca, a do tego czasu za darmo pomieszkać w hotelu robotniczym na terenie firmy i się wdrażać. Dla jaj mówię - OK, będę o 12.30, proszę na mnie czekać. O 12.30 dzwonię - żeby odwołać spotkanie - i sytuacja z poprzednich dni się powtarza... Cicho, głucho, telefony w czarną dziurę wpadły.

Piątek
Znów o poranku dzwoni pan Wang, z pytaniem o rozpoczęcie pracy. Znów zapytany o pensję "traci zasięg" ewentualnie "mija policję" i zadzwoni za chwilę, ale w sumie to mogłabym się stawić w siedzibie firmy bla bla, więc przerywam mu - oznajmiając że zatrudniła mnie właśnie fabryka BMW i nie jestem zainteresowana, ale dziękuję za stracony czas. Pan Wang jest oburzony - jak śmiem mu pyskować i negocjować na dwa fronty, w końcu to on mi oferował pracę pierwszy i w ogóle, więc - rozłączam się.

Poniedziałek tydzień później

Zgadnijcie, kto dzwoni o mocno pokręconej przez jetlag porze :D

Gdy opowiadam Młodocianemu całą historię, jeszcze trzęsąc się z wściekłości i rechocząc z absurdu całej sytuacji, ten słucha z uwagą i mówi, że to typowe dla ludzi z tajwańskiej wsi. A że 90% populacji Tajwanu całkiem niedawno zostało oderwane od pługa granatem i rzucone w "wielki byznes", to podobne traktowanie petenta/kontrahenta/pracownika nie jest niczym rzadkim, a wręcz nagminnym. I że Młodociany miał podobne przejścia z szefami szkół w których pracował, jego znajomi również jeździli krajoznawczo po różnych zakątkach Tajwanu zanim w ogóle trafili do jakiejkolwiek firmy...
I że prawdopodobnie szef sam nie wiedział co ze mną zrobić, bo tak mu się na wódce z kumplami wymskło, że by może na Europę uderzył z towarem, ktoś to posłyszał, powtórzył, nadał wici i tak do mnie doszło... A że w międzyczasie szef wytrzeźwiał i przespał się z pomysłem, więc mnie zbywał w nadziei że oświecenie "jak te Ełropy gryźć" przyjdzie z czasem albo ja zgodzę się pracować na tych samych warunkach co Tajwanka.
Niestety - nie zgodzę się. Nie dlatego, że to poniżej mej białej godności - ale dlatego, że w wypadku pracy na czarno, bez pozwoleń i ustawowej pensji dla białasa mogę zostać natychmiastowo deportowana bez prawa powrotu za to z niezłą karą do zapłacenia.

Czyli - nie tylko w Polsce szukanie pracy to komedia z tragedią w pięciu aktach.

PS. Osobom wybierającym się na staż na Tajwanie radzę pięciokrotnie analizować umowy i najlepiej finalizować wszystko samemu lub przez POLSKĄ / EUROPEJSKĄ agencję pośrednictwa, z określonymi karami umownymi w ramach straszaka. Bo z Tajwańczykami nigdy nic nie wiadomo, oprócz tych o złotych sercach i szczerych chęciach jest masa takich panów Wangów, lekko mówiąc niesłownych, niepunktualnych, niepoważnych i niewiedzących w ogóle czego chcą.
 Ja jechałam "jedynie" 200 km w jedną stronę, miałam gdzie spać i w sumie straciłam "tylko" 2000 NTD czyli nieco ponad 200 PLN. Jeżeli ty, białasie z Polski się wybierzesz do firmy pana Wango-podobnego - stracisz dużo więcej. A Tajwan to nie Anglia, nikt cię tak po prostu nie zatrudni do sprzątania - bo od tego mają lokalsów i Filipińczyków, bileta w Ryjanerze też za grosze nie kupisz. I na panów Wangów nie ma bata, bo w sumie to w czym rzecz, jeżeli to normalna praktyka?

Oczywiście, z całego serca życzę wszystkim rozważającym staże i stypendia w tej stronie świata, żeby było tak jak zaplanowano, i żeby był to naprawdę jak najfajniejszy czas.

czwartek, 26 czerwca 2014

Plucie a sprawa życia i śmierci

Powszechnie wiadomo, że Azjaci (a zwłaszcza Chińczycy) trącą buractwem i plują na potęgę. Zaiste, nawet na cywilizowanym Tajwanie powszechny jest widok zwłaszcza starszych panów w kwiecie wieku, obficie wyduszających flegmę spod serca i z rozmachem charkających w miejscach publicznych.

Dlaczego Chińczycy plują? Dlaczego plują Tajwańczycy?
Obyczaj serdecznego charania wywodzi się z Chin i ma całkowicie uzasadnione podłoże. Nad Chiny notorycznie zawiewa silny wiatr z północy, niosący piach poderwany z mongolskich pustyń. Dociera ów wiatr z molekułami nawet do Honkongu (sprawdźcie na mapie odległość :OO) - dobrze pamiętam niepokojąco pomarańczowordzawe niebo o nieziemskim odcieniu marsjańsko - apokaliptycznego oranżu, od którego odcinały się buro-zielone wzgórza. Taki obraz powitał mnie gdy pierwszy raz leciałam na Tajwan i uznałam go w swej naiwności za normalne zjawisko.
W każdym razie - drobiny piachu z wdychanego powietrza wraz wdychanym powietrzem drażnią układ oddechowy i osadzają się na oskrzelach, skąd trzeba je niezwłocznie usunąć - a najlepiej zrobić to za pomocą obfitego charknięcia i splunięcia, eliminującego co nienawistne z organizmu. Oczywiście im głębsze i obfitsze, tym lepiej, więc ...
Dla Chińczyka ów krepujący w zachodnim mniemaniu obyczaj jest równie naturalny co bekanie i pierdzenie, czy otarcie potu z czoła, nikt zatem nie będzie się krępował i odchodził na stronę. W MacDonaldsach i innych lokalach stoją spluwaczki, w mniej światowych lokalach pluje się pokątnie i wprost na podłogę, a nawet na stół. Na stół pluje się też - kośćmi, ośćmi, pancerzykami z krewetek i innymi nielicznymi niejadalnymi elementami strawy. I ja sama plułam kosteczkami z kaczki w jednej z najdroższych knajp w Hongkongu, ku uciesze zapraszającej mnie dziennikarki Sophie i zdegustowaniu towarzyszącej nam policjantki Phoebe, oburzonej uczeniu bladej twarzy tak plebejskich nawyków - jak wysysanie pokrojonych w plasterki szkieletów i plucia nimi po gumowym obrusie.
Chińskie władze rozpoczęły kampanię cywilizującą, nakazującą zaprzestania takich haniebnych czynów, ale czy odniosą sukces? Wątpię. 
A jak ma się sprawa z pluciem na Tajwanie?
Tajwańczycy, wbrew swemu mniemaniu o byciu cywilizowaną, kulturalną i lepszą pod każdym względem częścią Chin - również plują. Część pluje z nawyku - bo pluli ich ojcowie, dziadkowie i pradziadkowie, urodzeni i wychowani w Chinach. Część popluwa, aby wykrztusić nadmiarowe minerały i pierwiastki serwowane w nadmiarze przez "czyste" tajwańskie powietrze. Część zaś chara obficie i w dodatku na jadowicie czerwono - bowiem żują betel, którego nie wolno łykać, więc należy odpluwać, tocząc z pyska pianę niczym gruźlik w stadium terminalnym. Zatem idąc do tajwańskiej restauracji należy sobie golnąć minimum meliskę, albo ze dwie setki, aby się znieczulić - na mlaszczących klientów prezentujących menu w fazie przeżuwania (patrzcie, mam mięsko!) oraz sowicie okraszone plwociną i przememlane acz niejadalne elementy. A spacerując po tajwańskiej ulicy musisz uważać, by nie wdepnąć w świeżego, właśnie wykrztuszonego gluta lub betelowe resztki krzepnące niczym krew. A w najgorszym wypadku, zwłaszcza w wypadku radosnych staruszków -  ktoś w stylu artystycznym wydusi kłąb plwociny prosto pod twe nogi... 
Cóż, tak zwany koloryt lokalny... Świat zunifikowany byłby jednorodnie nudny, myślę za każdym razem, gdy babcia lub dziadzio zanosi się kaszelkiem znamionującym czyszczenie płuc, i staram się dojrzeć urok lokalnego kolorytu w tym zbożnym dziele.

A teraz chińska puenta :D

Mój znajomy starszy Tajwańczyk z usmiechem wyjaśnił mi,że my, "Zachodni" nie powinniśmy poprawiać "Wschodnich" w kwestii plucia, bo sami mamy swoje z uszami i też plujemy publicznie na oczach milionów, w teleziwzji widać... Zdębiałam, że jak to? Może i dresiwo popluwa, ale na oczach milionów?  W telewizji? No niemożliwa niemozliwość i insynuacja jakaś! Na co starszy pan z usmiechem włączył mi ligę baseballową, i faktycznie - zawodnicy dla dodania animuszu chyba, rytualnie wręcz z rozmachem spluwają w grunt pod bazą, dzierżąc kij i przygotowując się do rzutu... Zatem - samiśmy sobie winni, że taki przykład dajemy...

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Gdzie podział się koń Joli Rutowicz? Jak to gdzie, na Tajwanie!

Pewnikiem każdy pamięta "gwiazdę", "osobowość telewizyjną" i celebrytkę Jolę Rutowicz, o nosie równie długim jak doczepiane włosy i opaleniźnie harmonizującej z różowością tipsów. Jeżeli akurat przegapiliście owo zjawisko, możecie uważać się za szczęśliwców o odrobinę mniej zrytym mózgu.
Otóż Jola, oprócz tipsów miała też konia, zwanego też jednorożcem. Koń był rzecz jasna pluszowy, różowy i miał coś podkreślać, jednak określenie, co konkretnie zaś miało być podkreślane - już przerasta moje zdolności analityczne. W każdym razie w sezonie ogórkowym w Polskę uderzyły lamenty i apele Joli - że koń zaginął był. Co robił i gdzie przebywał na swoim różowym gigancie - nie wiadomo. Osobiście uważałam, że spadł do Mordoru, czyli pod Joli łożnicę, aż do momentu w którym w tajwańskim markecie ujrzałam wiadome dowody na to, że koń (albo jednorożec) odwiedził Tajwan i tam w niewoli robił małe chińskie torebki. O takie.

Zatem, być może Jola uratuje przygasającą/zgaśniętą do cna karierę udając się a daleki wschód, gdzie umiłowanie do pluszu, różu i kucyków nie jest aż tak wykpiwane jak nad Wisłą? Być może jej śniada karnacja nie znajdzie aż takiego poklasku wśród nacji, co wybiela się nawet w miejscach zasłoniętych bielizną, ale za to jej koń zwany jednorożcem na pewno będzie miał rzeszę wielbicieli i psychofanek...

poniedziałek, 16 czerwca 2014

O modzie i stylu tajwańskim - zgrzyty i szoki

Wielokrotnie powtarzałam, że Tajwanki lubują się w szortach ledwodupkach tak skąpych, że lico me kraśnieje niczym piwonia na samą myśl o pokazaniu się w takich na ulicy. I powtarzałam, że niektóre zestawienia TaiwanStyle powiedzmy dyplomatycznie znacząco różnią się od naszej przaśnej polskiej konwencji dobrego smaku.

Choć widoki "ciekawostek" na ulicy mijam co dzień, rzadko mam okazję wyjąć aparat i sfocić panią przystrojoną niczym choinka ustawiona na czubku willi cygańskiego króla. Nie opanowałam też sztuki jednoczesnego kierowania skuterynką i strzelania foci street fashion (Azjaci mają to w genach, a ja na razie powiedzmy że ogarnęłam kwestię jeżdżenia skuterem - przy czym jakakolwiek dekoncentracja kończy się strzeleniem widowiskowej gleby już przy spojrzeniu w bok). No ale!

W końcu mi się poszczęściło, akurat miałam działający telefon z działającym aparatem, i akurat stałam w snajperskiej pozycji, gwarantującej mi że nikt mnie nie objedzie za robienie zdjęć - ani też nikt mnie nie będzie chciał sfotografować w przyjacielskiej pozie i dodać do znajomych na FB, otagować i szpanować mą bladą facjatą pośród znajomych.

Ledwodupki:


Naprawdę, patrząc na tą panią czułam się zażenowana. Po pierwsze dlatego, że miała paskudny sflaczały tyłek (tak, wiem zazdrość mną trzepie, bo sama chciałabym tak jak ona paradować), po drugie zaś - poczucie mej katolickiej przyzwoitości było mocno nadwyrężone. Z brudną fascynacją przyglądałam się jak pani odziana niczym burdelqueen wersja light snuje się po sklepie, maca nową dostawę poduszek, ładuje papier toaletowy i mrożoną pizzę do koszyka, próbuje rozlicznych towarów z tzw "promocji". Reszta facetów w sklepie pozostała niewzruszona, jak widać błyskające pośladki nie stanowią tu sygnału erotycznego. Za to gdybym nie daj boże pokusiła się o wyjście na zewnątrz w bluzce bez ramiączek, ewentualnie bez stanika, - np w bluzce do ćwiczeń ze zintegrowanym biustonoszem, lub w bluzie założonej na Tshirt - zostanę niemal zlinczowana przez starsze panie, a panowie będą koło mnie znacząco zwalniać...

Do tego samego sklepu wybrała się ta pani, stateczna mężatka z dwójką dzieci ( w tym jednym w wózeczku, pchanym przez męża). Wielki plus za nienaganną figurę ( a była to pani dobrze po 30stce, wręcz ocierająca się o 40stkę bym rzekła), wciętą talię, smukłe nogi.

Wielki wytrzeszcz oczu na widok:
- kabaretek w motylki, z tu i ówdzie dyskretnie zaciągniętym oczkiem (ale to tylko my, zachodnie zazdrośnice czepiamy się takich szczegółów)
- kowbojek z "prawie prawdziwej skóry", na obcasie rzecz jasna. Zdjęcie niestety nie oddaje gracji, z jaką owa pani się wytwornie poruszała, ani mnogości kierunków, w których wyginały się jej obcasy i odnóża
- kiecki o długości "tajwańska standard", ale kroju raczej nieortodoksyjnym, złotej materii nastroszonej na tiulu i bóg wie czym
Ale w sumie, to nic dziwnego tu, takie normalne szykowne odzienie w sam raz na szybki wypad po mleko, zapałki i musztardę lub ewentualnie rekonesans przedzakupowy, łindołszoppingowanie i wkur..ianie sprzedawców macaniem, oglądaniem i mierzeniem bez nawet zamiaru kupna. To ostatnie to tutejszy sport narodowy, w związku z czym cena zawiera rzecz jasna stososowny haracz na rzecz meliski dla obsługi i amortyzacji próbowanego sprzętu - czyli ceny na Tajwanie wcale niskie nie są.

Jak wam się podoba Tajwan stajl w wersji stylizacja codzienne - na zakupy?

wtorek, 10 czerwca 2014

W pogoni za superbiałością

O tym, że Tajwanki, Chinki i w ogóle mieszkanki tej słonecznej świata storny mają niezły odchył na punkcie białości liczka i ciałka - pisałam. O tym, jakie metody stosują w tym zbożnym celu - też wspominałam. 
Jednakże metody "tradycyjne" typu maska, czapka, parasolka i inne całuny nie zawsze zdają egzamin, więc Tajwankom (i innym) w sukurs idą odkrycia chemików i kosmetologów - filtry, balsamy, mydła, pudry itp mające z żółtawych z założenia Azjatek zrobić laleczki z saskiej porcelany.

Mimo wszytsko z pewnym niedowierzaniem przyjełam  informację, że na Tajwanie można kupić... wybielający płyn do higieny intymnej, który w ciągu miesiąca nada twym okolicą intymnym barwę nieskalanego pola snieżnego w wysokich górach (oraz prawdopodobnie zbliżoną świeżość - ale o tym opakowanie nie wspomina, reklama też :D, kręci się raczej wokół koloru niż zapachu).

Co do Tajwanek i wybielającego płynu intymnego zaś... Pewnej części przydałoby się jakieś ogólne mycie bo im strategiczne okolice waniają pod sufit w zamkniętych pomieszczeniach - i czuć, że w klasie siedzi np 12 śledzi i cztery makrele plus jeden tuńczyk. Dla kolejnej zaś, równie licznej jak nie liczniejszej, części - bardziej użyteczna byłaby maszynka do golenia/ nożyczki do podstrzygania, aby się mężczyźni zachodni nie nabawili traumy przedzierając przez chaszcze z nietoperzami (to z opowieści kolegi)... A czy akurat wybielanie? No cóż,z uwagi to co sobie wyobraziłam, a były to fosforyzujace w ciemności miejsca strategiczne, lśniące niczym klify Dover lub zębiska Drakuli (w ramach wymiany kulturalnej i promocji mitu vagina dentata z pobliskiej Japonii...) to ja bym optowała za czymś zaróżawiającym, niż nadającym odcień kredowy, ale - nie moja... , to znaczy nie moje ... pchły, nie mój cyrk.

W każdym razie - w reklamie środka, rzeczony przystojniak (i tu się waham nad wyborem wersji) wywąchał czy też wypatrzył jej śnieżnobiałą ... yyy.... istotę rzeczy skrzętnie skrytą pod zabudowanymi (jak na Chinkę) szortami... Zatem, coś mi się wydaje, że sfiksowane na punkcie trupiobladej okrywy cielesnej Tajwanki polecą do sklepów, aby się im co-nie-co nie odcinało od reszty wyśnionego kolorytu młynarczykówny.

Byłam w najbliższym Watsonie (to taki odpowienik Rossmana) - i na półeczce ze wszelkimi środkami "kobiecymi", pomiędzy podpaskami Always (które tu nazywają się "Whisper") oraz rzadko spotykanymi w tym kraju wynalazkami z piekielnych czeluści rodem  - czyli tamponami Ok Ob!, stało kilka małych i dużych flaszek Lactacydów, w różnych odsłonach, kolorach, smakach i wariacjach. I w różnych cenach, sugerujących jednakowoż średnie zainteresowanie kupujących, albowiem z około nieco mniej niż 50 PLNów przecenione zostały na około 40. Zatem, nic tylko pakować do koszyka i użytkować, aż po miesiącu algi morskie i inne składniki aktywne pokażą na co je stać...

I tak oto - będzie pani zadowolona, superbiała...
(teraz powinnam się złośliwie zasmiać w kułak, bo wiem, jaką szaradę chińsko-tajwańską owa "superbiała" skrywa)

Po chińsku 超级Chāojí bái oznacza "superbiały", niesamowicie,wspaniale, niewiarygodnie aż za bardzo niewzykle biały, bielszy niż po praniu w Persilu. Zatem każda mówiąca po chińsku białaska, ba! spora część Chinek będzie suszyła zęby, dziękowała za komplementy, skromnie się płoniła dziewiczym rumieńcem samozachwytu, ego jej będzie rosło wprost proporcjonalnie do kwadratu czy sześcianu mocy, wagi i intensywności pochlebstw itp. I tylko małym dysonansem mogą być mniej lub bardziej otwarte rechoty publiczności (tajwańskiej, ale nie tylko), połączone z turlaniem się po podłodze w spazmach radości. No bo co takiego niezwykłego czy nieprzywoicie zabawniego w byciu superbiałą? O taką, jak pani z reklamy naszego cudownego środka - zwróćcie uwagę na jej alabastrową, tuningowaną w fotoshopie i rozmaitych chemikaliach -biel nad biele, typowo wakacyjno-basenową.

W Chinach nic. W podręcznickach do gramatyki i słownikach chińskiego - nic.
Ale... Tajwańczycy oprócz kalecznie seplenionego mandaryńskiego w komunikacji stosują też tajwański. Tajwański - to język używany przez pierwszych migrantów na wyspę, pochodzących głównie z prowincji Fukien/Fujian, którzy o dialekcie mandaryńskim to może i słyszeli, ale sami posługiwali się dialektem odległym od tego urzędowego jak Xiamen (główny port prowincji) od Pekinu. W oficjalnej klasyfikacji tajwański nosi nazwę Hoklo/ Hokkien, i do chińskiego jest równie podobny jak żyrafa do słonia. I o tajwańskim opowiem wam kiedy indziej bardziej szczegółowo - a teraz wrócę do "superbiałości"
Bo tak się jakoś złożyło, że w tajwańskim słowniku bogatym w wiele emocjonalnych wyrażeń, w tym zwłaszcza bluzgi i obelgi - istnieje fraza baaardzo fonetycznie podobna do owego Chāojí bái (swoją drogą jest też coś podobnego do naszego "dziękuję" - i znaczy "za drogo"). Tylko że... po tajwński owo dźwięczne  "ccb" ( nie cjb, bo pisane według zasad starej transkrypcji) oznacza... no, komplementem nie jest. Tłumaczy się owo "ccb" mniej więcej - narządy płciowe żeńskie o mocno nieświeżej woni.
I dlatego - w tajwańskiej reklamie tego środka powinna się znaleźć właśnie ta piosenka :D i ŻADNA inna


W której podmiot liryczny rozwodzi się nad pytaniem zadawnym często każdemu jasnoskóremu przybyszowi z Zachodu - Dlaczego jesteś taka biała, superbiała?


środa, 4 czerwca 2014

O tym, jak Majia została Aborygenką

Czerwcowy upał sączył się wściekle i nieokiełznanie, oczy od rana same mi się zamykały, a głowa ciężko opadała na brzuch i ćmiła nieprzyjemnymi oznakami niskiego ciśnienia. Ratunek był jeden - wycieczka na kawę nad Jezioro Lotosowe.

W kafejsce Johna Lee siedziało kilka osób - ale jak zwykle, znalazło się dla mnie miejsce, honorowe - pod aborygeńskimi wężami totemicznymi i plemiennymi talizmanami z kłów górskich dzików, tuż koło wentylatora, niemiłosiernie i nieobyczajnie podwiewającego mi kiecę, więc zanim się usadziłam, to tłum odwiedzający pobliską świątynię miał okazję obejrzeć moje majciochy. Bogowie stali nieporuszeni, więc chyba nie zauważyli, bo żaden piorun mnie nie raził.

Szef akurat w doskonałym humorze opowiadał gościom o zwyczajach plemiennych Aborygenów i o weselu, na którym bawił się kilka dni wcześniej. Ponieważ ślub brała para z dwóch różnych plemion, rozmowa zeszła na różnice w strojach, obyczajach i cechach fizycznych pomiędzy różnymi grupami "górskich ludzi".
Wbrew obiegowej opinii, że wszyscy Chińczycy są tacy sami, i wszyscy Aborygeni też - wcale tak nie jest, rzecz jasna.


- Popatrzcie na swoje przedramiona - zadysponował szef, i goście potulnie wyciągnęli ręce przed siebie. Ja też.
- Poniżej zgięcia łokcia, po wewnetrznej stronie, macie takie kreski, jak blizny? Nie macie? No właśnie, takie kreski mają Aborygeni, to częsta cecha chara... - urwał połowie zdania, klepnięty w ramię przez pełniącą służbę kuchenną słuchaczkę Akademii Kawowej Paiwan Arabica, która pokazała paluchem na mnie.
- Ona ma! Ha haha! Ona ma, takie same jak ja, hahahaha!
Szef spoglądał z pewnym osłupiałym dikfesjem w oczach na moje ręce, ozdobione nie jedną, a nawet dwoma takimi cechami dystynktywnymi na sztukę przedramienia. Ręce białe niczym mocno przykurzony śnieg i ewidentnie dołączone do nie-chińskiego korpusu. Spojrzał raz jeszcze, dla pewności przesunął palcem, czy aby nie naklejone. Dikfejs został ogarnięty i szef kontynuował przemowę:
- Takie kreski są typowe dla Aborygenów, zwłaszcza z plemienia Siraya. Ale niektórzy Europejczycy też je mają...
- Wiem, Nauczycielu od Kawy Lee, Aborygeni migrowali, i może jedna łódź zamiast na południe w kierunku Filipin, Indonezji i Palau popłyneła na północ? - grzecznie podsunęłam hipotezę.
- Właściwie, to te kreski mogą pochodzić od Europejczyków, bo plemię Siraya wsławiło się tym, że kiedyś u wybrzeży Tajwanu rozbił się statek z Holendrami - i Siraya wzięli ich w niewolę, zatrzymując jako seks-niewolników.
Moje oczy były tak okrągłe jak nigdy, jak prawdziwe regularne okrągłę europejskie oczy być powinny. Myślałam, że się przesłyszałam, ale John Lee powtórzył mi po angielsku - sex-slaves.
- Więc - jestem po części Aborygenką? 
Dziewczyna z plemienia Siraya w tradycyjnym stroju

W Polsce często pytano mnie o moją nietypowo słowiańską urodę, o nieuropejskiego kształtu kości policzkowe, płaski mostek nosa utrudniający mi solidnie dobranie okularów na mą z lekka spłaszczoną facjatę, o migdałowate oczy - " masz ojca Chińczyka, czy co?". Ja łączyłam ją raczej z jakąś domieszką tatarskiej krwi, silną pomimo upływu pokoleń - podobną urodę maja właściwie wszystkie dziewczyny z mojej rodziny, wywodzącej się z Sądecczyzny (Tatry, których nazwa ponoć pochodzi od Tatarów już o rzut beretem). Zdarza się, że jesteśmy mylone na zdjęciach i czasem nawet na żywo, choć tak naprawdę różnimy się między sobą.

A propos zdjęć - tak wygląda rzeczona "blizna" i znak od aborygeńskich przodków.


A właśnie, skoro jesteśmy przy Aborygenach... Zdjęcia - w lepszej rozdzielczości z krótkimi opisami można znaleźć TU >>KLIK<<. Niestety, nie ma tam nic o plemieniu Siraya.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...