poniedziałek, 19 sierpnia 2013

W Miesiącu Duchów nie będziemy kąpać się w morzu

Taki tytuł nosiła jedna z lekcji w podręczniku. No tak, pomyślałam – chińskie przesądy, niech ich drzwi ścisną z tym feng shui i innymi drobiazgami. Ale nie nabijajmy się z chińskich tradycji, bo u nas zabobonów i zwyczajów co niemiara… 

Na przykład nie jemy mięsa w piątki (ale ryba to już nie mięso- co budzi głupawe uśmieszki buddystów. Bobrzy ogon, który porasta coś w rodzaju łuski – to także nie mięso, stąd potrawka z tych utalentowanych inżynieryjnie gryzoni – a raczej wyłącznie ich ogonów- była ważnym elementem postnej diety polskiej szlachty. Młodociany po usłyszeniu tego zaniemówił, powalony kreatywnym wegetarianizmem chrześcijan…), dzieciom na wózeczkach wiążemy czerwone kokardki w ramach ochrony przez urokiem, nie chodzimy pod drabinami, odpukujemy w niemalowane itp…
Ale – Miesiąc Duchów, czyli siódmy miesiąc księżycowy to czas szczególny w tamtejszym kalendarzu.
Czego zatem należy unikać w tym  okresie?
  • Pływania w morzu, gdyż dusze niepochowanych topielców, marynarzy, samobójców itp – będą chciały nas zabić, ewentualnie opętać.Zakaz włażenia do wody jest całkiem zdroworozsądkowy i logiczny. Miesiąc duchów wypada w najgorętszym okresie roku, gdy ludzie są osłabieni upałem i łatwo o szok termiczny, skurcze, zachłyśnięcia oraz tajfuny i potajfunowe fale… No dobra, aby nie być gołosłowną – Miesiąc Duchów jeszcze się nie rozpoczął, a na mojej ulubionej dzikiej plaży w Sizihwan jakiś zagraniczny (ponoć był to Szwed z Krainy Wikingów) głąb- pogromca fal utopił siebie i Tajwańczyka, który skoczył mu na pomoc (relacja po chińsku TUTAJ >>KLIK<<). W efekcie prawdopodobnie moja ulubiona miejscówka zostanie zamknięta na 10 spustów i kraty pod prądem.
  • Zabiegów chirurgicznych, poza tymi ratującymi życie i absolutnie koniecznymi. Zaiste, według Nauczycielki Zheng – w tym okresie szpitale świecą pustkami i nie trzeba walczyć o kolejkę z rzeszą schorowanych staruszków, warunki są luksusowe wręcz, gdyż stała ilość sal, łóżek i personelu przypada na 20-40% regularnej ilości pacjentów.
  • Pozostawiania rozwieszonego na zewnątrz prania po zapadnięciu zmroku – bowiem duch może się w nim skryć i nas opętać
  • Ubierania się w kolory – biały, czarny, czerwony. Biały i czarny – to kolory pogrzebowe, z kolei czerwony kojarzony jest z ubiorem weselnym, a to ściąga uwagę duchów.
  • Spania w nieuczesanych włosach – duchy są bowiem rozczochrane z natury, i mogą wziąć cię za „swojaka”
  • Wymawiania słowa „duch” i powiązanych – to przyciąga uwagę zmarłych, a nie jest to szczególnie pożądane
  • Branie ślubów też nie jest najlepszym pomysłem. Pogrzeby i rodzenie dzieci nie są może najbardziej pożądane – ale „nie możemy kontrolować smierci i narodzin, więc nie mogą one być zakazane” – jak ujął to Panda. Aczkolwiek, rzecz jasna należy podjąć wszelkie kroki aby błąkające się dusze nie zaszkodziły noworodkowi (jakie – już niestety nie wiem dokładnie, albowiem Panda nabrał w usta herbaty i dyplomatycznie zmienił temat)
  • Gwizdać na zewnątrz też nie wolno. W Polsce nie gwiżdże się w pracy (bo przegwizdasz pieniądze), w domu (bo babcia zdzieli ścierą przez łeb) oraz w kopalni – bo irytuje to Skarbnika, czyli ducha podziemi. Więc może coś w tym jest…
  • Włóczenie się po zmroku  nie jest dobrym pomysłem, bo dusze wędrują po ciemku i tylko czekają na niesotrożną ofiarę.
  • Odwiedzanie cmentarzy ogólnie jest tabu (poza Dniem Zamiatania Grobów), ale w Miesiącu Duchów sama wzmianka na ten temat rodzi wielkie wzburzenie tajwańskiego interlokutora. Oczywiście robienie zdjęć na cmentarzu budzi zgrozę absolutną, podobnie jak robienie zdjęć domowym ołtarzykom dla przodków. Raz na wyspie Jinmen Katarzyna chciała uwiecznić takowy mebel ustawiony na honorowym miejscu w głównym pokoju – to kolega Leon, deklarujący się jako ateista mało nie padł ze zgrozy i zgorszenia i prawie wybił jej aparatu z ręki, udzielając krótkiego wyjaśnienia, że nie wolno, że to zakazane, bo tam są dusze zmarłych!
  • Kupowanie samochodu lub domu to czynność wysokiego ryzyka – bo duch zazdrosny o fortunę może takowy przedmiot nawiedzić i już pozostać, ku utrapieniu rodziny. Dlatego też ceny na takowe dobra w siódmym miesiącu są nieco niższe – i bardzo często przedsiębiorczy Tajwańczycy zakupują wówczas nieruchomość pod wynajem – bo wtedy duch szwendający się po posesji nie będzie ich, a najemcy problemem… Przeprowadzki na nowe miejsca też nie są zbyt pożądane i popularne – z uwagi na możliwość przypałętania się widmowego lokatora…  Rozpoczynanie działalności biznesowej lub realizację nowego projektu też lepiej odłożyć w czasie
Co zatem powinno robić się podczas Miesiąca Duchów?
Tajwańczycy wierzą, że zmarli żyją podobnie jak ludzie, więc potrzebują jedzenia i pieniędzy, a także samochodów, ubrań, domów, laptopów i komórek. Zatem w siódmym miesiącu, aby przebłagać dusze i nie narazić rodziny na zemstę zignorowanego przodka – na ulicach zapłoną piece, w których palone będą „pieniądze dla duchów”. Przed domami staną ołtarzyki z jedzeniem, alkoholem i kadzidłami „dla głodnych duchów”. Na Tajwanie puszczane będą łódki i lampiony, pokazujące zmarłym drogę powrotną. Dodatkowo Tajwańczycy będą modlić się nie tylko za spokój dusz przodków, ale także tych, którzy z różnych względów nie mają swoich grobów czy potomków mogących zadbać o nich po śmierci.
W świątyniach zaś odbędą się przedstawienia dla widmowej widowni. Tradycja nakazuje zostawić pierwszy rząd siedzeń dla niewidocznej widowni – i biada zagranicznemu kretynowi, nieświadomemu lokalnych zwyczajów, który złozy swe nieszlachetne cztery litery na tym poczesnym miejscu.
A tutaj krótka instrukcja – jak obłaskawić duchy, według tajwańskiej sieci sklepów…
* obrazki w wiekszości "pożyczyłam" z internetu

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Sroki jako orędownicy miłości – historia o chińskich Walentynkach

Kiedyś dawno żyłam w przeświadczeniu, iż Walentynki to paskudny wytwór amerykańskiego imperializmu, zorganizowany po to, aby unieprzyjemnić mi i tak nadszarpnięty końcem zimy nastrój (na przykład złośliwie pustą jak nieszczęście skrzynką pocztową i mailową…). Potem odkryłam, że na Tajwanie Walentynki obchodzi się dwukrotnie – zgodnie z japońskim zwyczajem – najpierw 14 lutego, a potem 14 marca tzw Białe Walentynki.

 Zaś Facebook i moje wspaniałe tutorki Nico i Jocelyn przypomniały mi o tradycji chińskich Walentynek obchodzonych dokładnie 7.7, czyli siódmego dnia siódmego miesiąca księżycowego, który w tym roku przypadł właśnie dziś,13 sierpnia. (dlaczego? Ano dlatego – o urokach tajwańskiego kalendarza pisałam więcej tutaj >>KLIK<<). Na chińskim ( i nie tylko) nieboskłonie zachodzi wówczas zjawisko koniunkcji dwóch gwiazdozbiorów, co stało się kanwą jednej z najbardziej uniwersalnych legend chińskich o miłości Wolarza (牛郎 Niú láng ) i Tkaczki (織女 Zhīnǚ ). 
Dawno, dawno temu w Chinach żył sobie pewien chłopiec, zwany Wolarzem. Jego starszy brat traktował go źle, więc pewnego dnia uciekł z domu z całym swoim majątkiem – czyli starym wołem, od którego zresztą wzięło się jego imię. Z kolei Tkaczka była jedną z siedmiu córek Bogini Niebios, najmądrzejszą i najbardziej utalentowaną. Wszystkie córki zajmowały się wytwarzaniem obłoków, aby ożywić nudne niebieskie niebo, ale tylko najmłodsza Tkaczka znalazła sprytny sposób barwienia ich wyciągiem z kwiatów na wiele kolorów. W gorących letnich miesiącach boginki udawały się na Ziemię, by zażyć ochłody kapiąc się w krystalicznym górskim jeziorku, z dala od ludzkich oczu. Wół nie był zaś zwykłym rogatym przeżuwaczem – tak naprawdę był jednym z Nieśmiertelnych – mieszkańców Niebios, skazanym na podłą egzystencję w krowiej skórze w ramach kary za rozliczne grzeszki, błędy i wypaczenia.
Któregoś poranka wół przemówił ludzkim głosem, oznajmiając swojemu opiekunowi: Ponieważ jesteś dobrym człowiekiem, chcę ci pomóc. Masz szansę na doskonały ożenek, jeżeli udasz się nad brzeg jeziora… Zobaczysz tam siedem dziewcząt… Ukryj ubrania tej, która ci się spodoba najbardziej.Wolarz postąpił wedle zaleceń – i zauroczony najmłodszą siostrą, schował jej szatki, a następnie wyszedł z ukrycia. Oczywiście przyłapane w dezabilu boginki rzuciły się do ucieczki i zniknęły w okamgnieniu – poza jedną, która- nie mogąc się ubrać – zalała się łzami. Ale, ponieważ Wolarz był miłym i przystojnym młodzieńcem, szybko się pocieszyła i zaakceptowała propozycję małżeństwa. Przez siedem ziemskich lat – czyli niebiański tydzień  para wiodła całkiem udany żywot, doczekała się dzieci… Sielanka trwała do czasu, gdy Bogini Niebios zauważyła brak córki (a raczej brak swoich ulubionych tęczowych chmur). Zorientowawszy się w rozmiarze mezaliansu popełnionego przez najmłodszą i najzdolniejszą z Siedmiu Sióstr (jaśniejących na niebie jak Plejady) – porwała ją z chatki, nakazując podjęcie przerwanej pracy przy krosnach.
Zrozpaczony Wolarz patrzył w niebo i tęsknił… Z pomocą po raz kolejny przyszedł mu wół, który nakazał zabicie swej krowiej powłoki i użycie skóry. Wolarz, otuliwszy się w nią, wzniósł się w powietrze wraz z dziećmi. Gdy spostrzegła to Cesarzowa, szpilką do włosów nakreśliła na niebie szeroką krechę, rozdzielając małżonków, symbolizowanych przez gwiazdy Altair i Wega za pomocą Srebrnej Rzeki – czyli Drogi Mlecznej. I tak oto siedzą po wieki, patrząc na siebie – po jednej stronie Tkaczka, czyli Wega w gwiazdozbiorze Lutni, a po drugiej Wolarz z dwójką dzieci, rozdzieleni złością Bogini Niebios… Jednak ich smutny los wzruszył kogoś – a mianowicie sroki. Te znane w Polsce biało-czarne złodziejki, wzruszone wielką acz nieszczęśliwą miłością – raz do roku fruną wysoko, i ze swoich piór tworzą most przez Srebrną Rzekę, tak by stęsknieni Wolarz i Tkaczka mogli paść sobie w ramiona (co w tym czasie robią dzieci – legenda nie wspomina). Na niebie zaś obserwujemy zbliżanie się do siebie dwóch gwiazd, zwykle rozdzielonych Mleczną Drogą. Zaś po święcie Siedmiu Sióstr/Dniu Srok/ czyli niebiańskim spotkaniu zaczyna padać – to samotna Tkaczka rzewnie płacze nad krosnami…
 Legenda ma różne wersje – i czasem tym, który rozdziela małżonków jest Niebiański Cesarz, w innej wersji Wolarz zamiast owinąć się wołową skórą – robi z niej buty…
Opowieść o Wolarzu i Tkaczce jest znana w całej Azji. W Japonii 7.7 obchodzi się festiwal Tanabata, w Korei zaś -Chilseok, inspirowane chińską tradycją.
Jak obchodzi się chińskie walentynki?
Stara tradycja każe w tym dniu gonić sroki – aby nie siedziały bezczynnie, lecz wzbiły się pod niebo i utworzyły most dla Wolarza i Tkaczki.
Współcześnie zaś – jest to chyba jedyne radosne święto w chińsko-tajwańskim kalendarzu, które nie zostało skojarzone z arsenałem specjalnych potraw, ściśle związanych z tą datą i spożywanych pod rygorem sprowadzenia na siebie i rodzinę złego losu tudzież innego skarania boskiego. Ale, oczywiście, jeżeli posiada się połówkę – wypada zjeść okolicznościowy obiadek w restauracji… Natomiast, jeżeli się połówki nie posiada – można się jej „oświadczyć” alias zaproponować swą kandydaturę na chłopaka.
A ponadto – można spoglądać w niebo i podziwiać spotkanie legendarnej pary, w polskich warunkach pośród deszczu sierpniowych meteorytów – i poszukać parasola, bo następnego dnia z wysokim prawdopodobieństwem spadnie deszcz łez Tkaczki, obserwującej z daleka swojego męża i dzieci. 

sobota, 10 sierpnia 2013

8.8 – o ojcach i prezentach

O osobliwościach tajwańskiego kalendarza i zwyczajach świątecznych wspominałam już wcześniej. Syntetycznie i w telegraficznym skrócie:

- na Tajwanie używa się kalendarza solarnego (zgodnego z naszym) i lunarnego – tradycyjnego.
- część świąt obchodzona jest wedle sztywnych dat (i są to głównie święta państwowe, na przykład Święto Podwójnej Dziesiątki), pozostałe, głównie religijne (albo wywodzące się z bardzo starej chińskiej tradycji) – według kalendarza księżycowego. Jest to przyczyną dla której np Chiński Nowy Rok  wypada co rusz inaczej, i np czwarty miesiąc można czasem znaleźć w czerwcu.
- na szczególną uwagę zasługują tzw imieniny miesiąca – czyli np 1.1, 2.2, 4.4 itp oraz „daty specjalne, brzmiące podobnie do…”
Obecnie mamy siódmy miesiąc księżycowy, czyli słynny Miesiąc Duchów, lub nawet Miesiąc Głodnych Duchów, w którym dusze zmarłych wylegają na nasz świat i trzeba na nie uważać. Ale okazji do świętowania znajdzie się kilka…
Oto bowiem ósmego sierpnia obchodzony jest tajwański Dzień Ojca. Dzień Matki odbywa się w maju, i po macoszemu – bo w kulturze Wschodu to ojciec gra pierwsze skrzypce. Dzieci noszą jego nazwisko i przedłużają jego ród (w domu Młodocianego ojciec wciąż zarzuca focha o to, że Młodociany na prośbę mamy zmienił nazwisko na jej panieńskie, aby mamy ród nie wyginął a dusze  przodków nie zniknęły w niebycie). W wypadku rozwodu dzieci pozostają przy ojcu. W nazewnictwie rodzinnym rodzina matki ma bardzo często cząstkę „wai” – obcy, z zewnątrz. Ja to najogólniej rzce biorąc外國人wàiguó rén – czyli człowiek z obcego kraju…外公 -wàigōng to dziadek ze strony matki, 外婆 to babcia ze strony matki, w odróżnieniu od babci 奶奶 nǎinai i dziadka 爺爺yéye. Więcej o zawiłościach rodzinnych po chińsku - tu... 

Odpowiem z góry na pytanie, które na pewno padnie – też nie do końca to ogarniam – ale ja nie mam takiej potrzeby, natomiast chińskie dzieci ( i tajwańskie też) muszą na każdym spotkaniu familijnym wykazać się wiedzą dotyczącą tytułowania kuzynek, wujenek i stryjenek (i dlatego dzieci tamtejsze NIENAWIDZĄ spędów rodzinnych…).
Czy tajwańscy tatusiowie zasługują na szczególny szacunek i uwagę? Ciężko powiedzieć. Na pewno inne są normy obyczajowe i wzorce kulturowe, zatem ojcowie bez obciachu i większych wykrętów zajmują się dzieciarnią – od popychania wózeczków na spacerach przez prowadzanie za rączkę po ZOO czy muzeach, do  zakupu polis oszczędnościowych i łożenia na edukację potomka. Ale – pomimo, że Tajwańscy tatusiowie kochają „babies”  – są też rodzicami sztywnymi, oschłymi, wymagającymi bezwzględnego posłuchu. Zresztą – jacy by nie byli, są tak dobrymi ojcami, jak tylko potrafią (jak zresztą wszyscy ojcowie).
8 sierpnia, gdy dwie ósemki w dacie brzmią podobnie do „tata” – tajwańscy ( a zapewne i chińscy) ojcowie obchodzą swoje święto. Dodatkowo - ósemka to cyfra szczęśliwa, znamionująca bogactwo. A skąd w tym wszytskim tata?  Polskie 8 to po chińsku 八, wymawiane bā,  podwójną ósemkę wymawia się podobnie do 爸爸bàba, czyli tato. Z tej okazji czci się pamięć ojców i okazuje im szczególną wdzięczność. W wersji prostej – je się obiad (jesteśmy na Tajwanie, gdzie każda okazja jest dobra do jedzenia), ewentualnie wręcza się drobny prezent.
- Jaki prezent? – indagowałam mą krynicę wiedzy o tajwańskich zwyczajach, czyli Młodocianego.
- Hmm… Nie wiem… Może… Mam!  Maszynkę do golenia!
Hmmm… Maszynka do golenia na te cztery na krzyż rachityczne włoski kolonizujące przeciętną facjatę płci męskiej? Bardzo praktyczny prezent, zestawu nożyków na wymianę nie zużyjesz i przez dziesięć lat – śmiałam się w duchu, ale zanim zdążyłam wklepać powyższe insynuacje w fejsbukowy czat, Młodociany kontynuował:
- O, zegarek jeszcze można dać, albo może …. Może blezerek, albo buty skórzane, wiesz takie rzeczy dla starszych panów.
 To mi nie pasowało. Czytałam coś niecoś o etykiecie prezentowej w Chinach, krępowanej rozlicznymi przesądami i wierzeniami – i utkwiły mi dwie rzeczy w pamięci. Nie daje się  w podarunku rzeczy z ostrzem, bo mogą „przeciąć” dobre relacje (albo nić życia – ale o tym głośno się nie mówi, aby nie zainspirować złych duchów), i nie daje się zegarków – bo odmierzają czas do końca przyjaźni (albo śmierci). Jakby się zastanowić, – jednym z ostatnich prezentów od mojego Eksia był zegareczek, którego zresztą do tej pory nie miałam okazji ponosić. Wkrótce zerwaliśmy. Przed wyjazdem na Tajwan dostałam elegancki sportowy czasomierz pewnej dość znanej szwajcarskiej firmy – i kontakt z ofiarodawcą jakoś (z ulgą)  urwałam, ku jego nieutulonemu żalowi, podszytemu sporą dozą fałszu i draśniętej ambicji.
Wyraziłam dość obcesowo swoją opinię – Młodociany, co ty gadasz, czytałam o tym że takich prezentów się nie daje, więc proszę mnie nie wkręcać tu brzydko! Bo ja to na blogu potem opisuję i idzie w świat, chcesz, żeby ludzie się bzdur naczytali i potem robili wielkie nietakty? Bo tobie się ciemnotę mi zachciało wciskać? Pffffffffffffffff!
- Maszynka jest elektryczna – odpisał mi Młodociany – dlatego jest bezpieczna. Nawet zdjęcie mi wkleił, gdybym nie umiała sobie owego kosmetycznego rarytasa zwizualizować.
- Nie dajemy zegarów, ale zegarki są OK. Takie na rękę znaczy. Watch, nie clock. Nie sądzę, żeby mój tata się obraził na kogokolwiek dającego mu Rolexa. – czemu towarzyszyła kolejna seria zdjęć owej szanowanej w Rosji i Chinach marki, dobitnie i w ciężki do przeoczenia sposób wskazująca na kondycję właściciela (także finansową…). No cóż… W sumie – wcale nie tak odmiennie od naszego polskiego Dnia Ojca. prawda?

Tutaj – więcej o chińskich prezentach, w wersji po angielsku.
Polecam każdemu, kto chce uszczęśliwić Chińczyka, zwłaszcza takiego, co może przeżyć szok kulturowy (i zrujnować perspektywicznie zapowiadający się biznes)

niedziela, 4 sierpnia 2013

Kasiorka za mną chodzi – przygody z tajwańskim bankiem w roli głównej, z pomniejszym epizodem siekiery, topora i gromów

Wyjazd na Tajwan sponsoruję sobie sama – a do takowego sponsoringu potrzebne są – pieniążki kochane, rzecz jasna.

Waluta tajwańska zowie się wielorako, całkiem adekwatnie do zróżnicowanych określeń na małe wyspiarskie państwo (więcej na ten temat TU >>KLIK<<<). W zestawieniach finansowych figuruje jako TWD lub NTD, czyli nowy dolar tajwański. Po chińsku – taibi, ale zakupów dokonujemy w yuanach  元 lub kuaiach塊 , bo raczej z takim nazewnictwem się spotkałam. Banknoty mają nominały od 100 do 2000 kuaiów, przy czym te ostatnie widziałam dosłownie raz – kolega przyniósł pokazać, że ma. Poniżej setki – monetki, od 1 miedzianego kuaia przez srebrne 5 i 10 po duże okrągłę złotobrązowe 50 kuaiów, dające się wymienić na np 10 pierogów, albo zupkę obiadową, albo śniadanko. Są też ponoć dwudziestki – w dodatku z ze słynnym aborygeńskim wodzem Mona Rudao – ale nie spotkałam się. Nieodparte mam wrażenie, że 20, 200, 2000 to edycje kolekcjonerskie, niedostępne w obiegu publicznym.
Jeden taibi to od 10 do15 polskich groszy, zależy jak przeliczać – ale zapomnij człowieku o beztroskiej wymianie złotówek na taibi. Kiedyś w Warszawie funkcjonował kantor, gdzie można było wymienić Kazika i Jagiełłę na bilety z wizerunkiem Sun Yat Sena i pejzażami Ihla Formosa… No tak, użyłam czasu przeszłego – było, minęło. Teraz człowieku dobry, a na Tajwan lecący, musisz tam wwieźć obcą gotówkę i dopiero na miejscu wymienić. Taibi jest walutą wymienialną – aaaaale! W teorii wymienia się na wszystko, a w praktyce – na jakieś 15 walut krajów zaprzyjaźnionych i stowarzyszonych biznesowo. Lecąc na Tajwan, zaopatrz się zatem w euro, dolary amerykańskie, kanadyjskie, australijskie i nowozelandzkie oraz dolary Singapuru lub Hongkongu (ale z wybranymi nadrukami, bo w Hongkongu każdy większy bank wydaje swoje dolce z innym napisem a tylko niektóre przyjmowane są powszechnie w kantorach), funty, franki szwajcarskie, południowoafrykańskie randy, a także  chińskie renminbi i japońskie jeny. Ewentualnie jeszcze filipińskie peso, indonezyjskie rupie, tajskie bahty, wietnamskie dongi…Rubli, złotówek, kun chorwackich, i innych”egzotyków tudzież dziwadeł” – nie wymienisz…
O czym przekonałam się nieco boleśnie na własnej skórze…
W czasie ferii zimowych pakowałam szprotki do kanapek (tak naprawdę to był łosoś i dorsz) w Norwegii, aby podreperować stan finansów oraz rzecz jasna – ujrzeć śniegi, mrozy i zorzę polarną w krainie Ludzi Lodu. Wypłatę dostałam rzecz jasna w ślicznych, szeleszczących koronach norweskich. Nie uśmiechała się mi wymiana kasy w Norwegii (duuużo bardzo niewygodnych pytań z uwagi na to, że nie jestem tam klientką żadnego banku ani rezydentką z numerem personalnym). W Polsce też nie kwapiłam się do łażenia z kupą pieniąchów po kantorach i kombinowania żeby zmieścić się w limitach. Poprosiłam więc Młodocianego, aby sprawdził kurs korony na Tawanie, który okazał się nad wyraz przyzwoity. Zatem nie zastanawiając się wiele, korony zawlokłam do Kaohsiung. I zaliczyłam zonka… Na tablicy kantoru lotniskowego nie było takowych. Gdzie indziej też nie. W końcu jednym banku znalazły się korony z kursem wymiany. Szkoda tylko, że szwedzkie (Ikea w Kaohsiung działa…). W dodatku wymienialne wyłącznie w transakcjach międzybankowych, nie gotówkowych.
Innymi słowy, jedną rękę miałam w nocniku, a w drugiej dzierżyłam wachlarzyk kolorowych papierków, którymi mogłam sobie gustownie wytapetować sufit. Młodociany przejęty konsekwencjami swego niedopatrzenia (takimi jak mój pusty żołądek i nieopłacone mieszkanie) wspiął się na wyżyny włazidupstwa, zapożyczył się u swojego przyjaciela i chłopaka z liceum aby zakupić bilet do Hongkongu, gdzie – jak się upewniliśmy oboje, korony norweskie, z naciskiem wymieniać na lokalne dolary można (w placówkach HSBC oraz kilku pomniejszych kantorach od walut tzw rzadkich). Następnie owe dolary z Hongkongu już bez większych problemów  zamieniono mi na upragnione taibi, od razu na lotnisku w Kaohsiung… Mniejsze problemy były – nie każdy bank akceptuje wszystkie dolary z Hongkongu – od reki wymieniają tylko te z nadrukiem HSBC, natomiast te z Bank of China odganiają egzorcyzmami niemal.
Nauczona tym smutnym doświadczeniem, oraz znając tempo realizacji przelewów na linii Polska- Tajwan doszłam do zdumiewającego wniosku – iż chcę mieć konto w tajwańskim banku…
Zatem zapoznałam się dogłębnie z procedurą zakładania konta i wymaganą do tego celu papierologią. Potrzebne jest – ARC (czyli karta pobytu)… A jak nie ma ARC? A, to paszport i taki numer identyfikacji podatkowej, który potem kiedyś może też stać się numerem ARC. Papierek uzyskałam od ręki w City Council, bez jakichkolwiek  opłat. Odtrąbiłam zwycięstwo, bo biurokracja tajwańska jest skomplikowana, rozrośnięta i tradycyjna – jeszcze od czasów cesarza i mandarynów.
Z karteczką i paszportem pogalopowaliśmy zatem pijani pierwszym sukcesem  do pierwszego z brzegu banku. A tam zaczęły się schody. Przemiła pani stwierdziła, że oczywiście mogę założyć konto ale…
-papier z numerkiem i paszport nie wystarczą
-muszę umotywować wybór placówki (że łot???), przedstawiając  kopię umowy na najem mieszkania w pobliżu, albo zaświadczenie o pobieraniu nauk w nieodległej szkole, albo zaświadczenie z pracy zlokalizowanej w pobliżu…
- ponadto muszę dostarczyć zdjęcie biometryczne, oraz pieczątkę oraz….
Po chwili, która minęła na przyswojeniu frazy „wymóg napisania listu motywacyjnego  na temat dlaczegóż to własnie nas pani wybiera?”- ocknęłam się ze stuporu. I  wdałam się w dyskusję z panią za ladą – bo ani City Council, ani narodowy Bank of  Taiwan, ani równoległa/konkurencyjna placówka tej samej sieci o żadnych takich bzdetach nie wspominały, wyraźnie mówiąc  numerek, paszporcik i tela!, więc co to za dyskryminację mi pani uprawia. Kierownika proszę! Ale chyżo!
Chwilę próbowano mi wytłumaczyć, że to dla bezpieczeństwa mojego (taaaaak, pamiętacie jak kolega kupował mi bilet na samolot? tam też było sporo o bezpieczeństwie…) i moich pieniędzy oraz w celu zapobiegania przestępczości finansowej itp… W końcu zaczęłam się wściekać, sypać gromami i iskrami, fukać, sapać, wywracać oczami – a Młodociany dyskutował z pańcią i panią kierownik, po tajwańsku (czyli tak, żebym nie rozumiała o czym trajlują). Efektem rozmowy tudzież mego demonstracyjnego focha ze wściekiem i konsekwentnym obstawaniem przy swoim było zamieszanie z telefonami, jakieś nerwowe ruchy, i po chwili -gdy oznajmiłam po raz kolejny, że do cholery jasnej, City Council mówi tak,  Immigration Office to potwierdza – więc czemu oni są bardziej papiescy od papieża, i jak im się nie podobają moje pieniądze to spadam do innego banku, gdzie mi założą dokładnie takie samo konto bez zbędnej papierologii i rozwodzenia się oraz dzielenia włosa na 24 części, natomiast nie omieszkam poinformować mediów o zaistniałej sytuacji…  pani kierowniczka stwierdziła, że jednakowoż po konsultacjach telefonicznych wyszło na moje.
Podpisałam umowę po chińsku, wzorów podpisu musiałam z braku pieczątki z oficjalnym imieniem i nazwiskiem machnąć chyba ze 40, wzdłuż, wszerz, na ekranie a nawet na rozpostartych w wachlarz rantach kartek -i wyszłam z zamówieniem na śliczną kartą płatniczą w różowo-kwiatowy wzorek, z czipem, hologramem i brokatowym rzucikiem. PIN do karty tajwańskiej ustala użytkownik – i obowiązkowo ma on zawierać minimum 6 cyfr. Nota bene , już go zapomniałam…
Do tego dostałam książeczkę, którą mam obowiązek mieć przy każdej transakcji w banku – bo będzie na niej nanoszone (wdrukowywane) aktualne saldo mego konta. Poczułam się zwycięsko… Ale radość z uzyskania tożsamości bankowej popsuła mi spuszczona główka Młodocianego. oraz jego milczenie posępne.  Indagowany – co się stało twierdził, że – nic nic. W końcu wydusił: wiesz, nie powinnaś ich tak przymuszać i przyciskać… To było takie … nietajwańskie…niegrzeczne…
- Gdybym ich nie przycisnęła to by mi po tajwańsku słodko pierdzieli, a konto w banku zobaczyłabym jak świnia niebo. A  jak wiesz, konta potrzebuję a czasu mam mało. I tak mam przyjść za tydzień po kartę, a za dni osiem dokładnie wylatuję.
- No ale nie wypada…
- Nie wypada kłamać, a pani z obsługi kłamała, że nie mogą mi konta założyć. Dało się? Dało. Miałam jej nie mówić, że wiem że co stoi w przepisach i kiwać główką? udawać kretynkę i zrezygnować ze swojej racji podpartej przepisami prawa, żeby pani się poczuła lepiej? Czyś ty z byka spadł? Może jeszcze miałam jej skuter umyć i stopy wymasować? Chyba cię naprawdę pogięło.
- Nie no, wiesz, ja rozumiem… i w ogóle to chciałbym się nauczyć tak postępować z ludźmi. Tylko to było takie… inne, europejskie.
- Znaczy chamskie, burackie i niegrzeczne? I żaden Tajwańczyk by się tak nie zachował? Wybacz, ale ja jestem obcokrajowcem, któremu nikt nie mówi co wypada a co nie i w oczy słodko pierdzi jaka jestem wspaniała i cudowna…A potem spycha się mnie jako białasa i odbija jak piłeczkę, bo Chińczykowi jest hen mafan ze mną rozmawiać, że niby niegrzeczna i w ogóle. A w dodatku panie w banku bezczelnie kłamią w żywe oczy. Jestem klientem drugiej kategorii? Jak nie chce pani obsługiwać klientów, bo jej z tym mafan, to niech spada konserwować powierzchnie płaskie. Albo zbierać ryż. Albo składać małe chińskie Ajfony – ciągnęłam całkiem złośliwie, wiedząc że rzeczona pani słucha. A razem z nią połowa banku.
- Nie no, wiesz, w sumie to Tajwańczycy też się tak zachowują. Tylko, że … To jest takie… inne, i naprawdę zazdroszczę ci, że tak potrafisz… tylko…
- Zrozum, nie kłócę się z nimi bo mi się nudzi. Nawet głosu nie podniosłam, mówiłam tylko powoli i wyraźnie. Wiem, że mam rację. Wiem, co powtórzono mi dwa razy, a nawet wydrukowano na karteczce w odpowiednich urzędach wyżej stojących w hierarchii niż ten bank. Wiem, że obcokrajowcom zakłada się konta według innych wytycznych, bez rejonizacji, bez wzoru pieczątek i itepe. Wiem, że nie mogę mieć tu karty kredytowej bo jestem obcokrajowcem, w zamian za te uproszczenia. I po prostu, ponieważ mam rację, egzekwuję tylko to co się mi należy. Nic więcej!
- Proszę, nie złośc się, nie gniewaj się już… Wiem, że masz rację, ale nigdy bym nie zachował się jak ty i nie wygarnął pani w banku, że przepisy mówią co innego niż ona… Ty ich postawiłaś w niekomfortowej sytuacji, kazałaś im dzwonić do centrali, zmieniać zasady… I mi jest przykro, bo im też było wstyd i przykro. Zresztą trochę wstyd i niekomfortowo też, i będzie jeszcze bardziej jak się rozzłościsz…
***
Trochę podłamana przeprosinami Młodocianego, który niemal się popłakał z nerwów – poszłam dopełnić jeszcze jednej formalności. Założyć do konta bankowego konto internetowe. Starając się być miła – na dzioba przykleiłam uśmiech numer trzy, ten z dołeczkami i stosownie pokornie (no prawie mi się udało) udałam się do kontuaru w dalszej części bankowej hali obsługi klienta. Szczerząc się i susząc do pani za ladą (w pogotowiu stała kierowniczka i jeszcze jakaś inna młoda biegła rewidentka najlepiej kumająca po angielsku) wyartykułowałam prośbę. Mało się nie pokłoniłam do podłogi – ale uznałam, że byłaby to niepotrzebna ostentacja, śmierdząca fałszem na kilometr.
Konto internetowe założono mi od ręki, Sfotografowano mnie taką kamerką, jaką posługuje się straż graniczna, wypełniłam pod eskortą wniosek po angielsku i chińsku, zalogowałam się i zapytałam o hasła do przelewów, czy smsowe, czy token, czy karteczka. Pani popatrzyła na mnie, jakbym nagle porosła fioletową sierścią i dorobiła się z czterech par odnóży po bokach czoła. Powtórzyłam, wolniej, wyraźniej, z użyciem maksymalnie prostego słownictwa (Młodociany też nie kumał o co mi chodzi, i zaczęło mnie to z lekka martwić). Otóż – przez internet mogę robić przelewy tylko i wyłącznie na „zaufane konta”, których listę  zaraz dołączę do akt. Jeżeli chcę zrobić przelew na konto spoza listy, muszę się pofatygować do banku i uwierzytelnić je, że to ja a nie jakiś zły cyberterrorysta z Wietnamu chce przelać kasiorę. Witki mi opadły.
- Ale ja jeszcze nie wiem, jaki numer konta będzie miał mój nowy właściciel mieszkania! Bo jeszcze nie wiem, od kogo to mieszkanie wynajmę! I nie mam pojęcia, jaki numer konta tym razem wymyśli Wendzarnia, bo mają tych kont od groma i trochę i każde do czego innego…
- No to niestety, będzie pani musiała je uwierzytelnić w banku, wystarczy przyjść z książeczką i paszportem i wpisać na tą listę…
- Ale ja będę wtedy w Europie… Nie będę mogła przyjść! Właśnie po to zakładam to konto, żeby z Europy załatwiać takie sprawy bez przychodzenia gdziekolwiek.
- Niestety, ze względu na tajwańskie przepisy bezpieczeństwa transakcji bankowych nie możemy tego zrobić.
Ale konto mam. Ba! Nie tylko zwykłe ale i internetowe! Tajwańskie! Z kartą!
Resztę popołudnia spędziłam na zastanawianiu się – czy dobrze zrobiłam, czy zachowałam się jak typowe warzywo ćwikłowo-pastewne, czy tylko asertywnie, czy cierpię na syndrom nuworysza alias z chłopa król… I jak powinnam zachować się poprawnie? Ale tak, żeby założyć to konto, wilk był syty i owca cała…

czwartek, 1 sierpnia 2013

Tajwańczyku, czemu nie śpisz po nocach? – słów kilka o nightmarketach

Co to jest nighmarket?

Ano…. to taki plac targowy, otwierany po zmroku. Czyli około jakiejś 18-19 czasu tajwańskiego (Tajwan z uwagi na swoje położenie bliżej równika ma znacznie mniejszą dysproporcję pomiędzy długością doby w zimie i lecie), gdy zapada szybka zwrotnikowa noc. O godzinnym podziwianiu zachodzącego słońca można zapomnieć, rach ciach- słoneczko chowa się za horyzontem i świat mrocznieje raptownie, niczym nakryty czarną płachtą.
Wówczas robi się nieco chłodniej, kończą się zajęcia i można udać się ze znajomymi „na najtmarket”. Co można robić na nightmarkecie? Wszystko!!!
- przede wszystkim jeść. Tajwańczycy to łasuchy, a na nocnych rynkach przeszło połowa stoisk to wszelaka gastronomia. Słodka, słona, mięsna wegetariańska, smażona, gotowana etc, co tylko sobie wymarzysz. Chcesz słynne śmierdzące tofu? Nie ma sprawy, w pewnym oddaleniu od cukierników z goframi i ciastkami z ciasta naleśnikowego nadziewanego kukurydzą lub budyniem rozlokował się handlarz tym wonnym rarytasem, za przewodnika niech służy ci nos. A może nudle smażone z mięskiem, podawane z jajkiem sadzonym szczodrze ochlapanym keczupem, na gorącym półmisku? Oto właśnie wchodzisz w zasięg głosu pańci reklamującej spore stoisko, gdzie na twoich oczach kucharz smaży to wszystko i w 5 minut dostarcza ci pod nos, skwierczące na żeliwnym „talerzyku”. Kulki z ośmiornicą. Grzyby w cieście naleśnikowym na chrupko. Steki. Podpiekane parówki. Kurze udka i kurze łapki. Napitki wszelakie zaczynając od zimnej herbaty z mlekiem, lanej do worka z rurką. Bubble tea. Smoothies z kolorowych owoców. Lody. I wiele wiele innych, można pęknąć z przejedzenia.
Ceny – raczej umiarkowane, cenniki wywieszone, można w razie nieznajomości chińskiego/angielskiego pokazać palcem.
- oglądać ciuchy, biżuty, toreki, czapki etc. – lwią część przestrzeni nie poświęconej obżarstwu i kiełbasianej rozpuście zajmują budki i stoiska z modą, głównie damską. Całość budzi skojarzenie z budkami na Tandecie czy innym stadionie X-lecia, gdzie w każdej budzie/ na każdym stoliku asortyment podobny. Jakość ciuchów – no cóż, idealna na jeden sezon, na tajwańskie pralki piorące w zimnej wodzie, na szybko zmieniające się trendy idealna. Znaczy trącąca badziewiem, cieniuchna bawełenka (tak naprawdę to gruba bawełna w tym klimacie nie jest potrzebna…), rzadko tkany sweterek, spodenki elastyczne i miękkie. Dużo poliestru i innych 100% sztuczność nylonków. Kroje tajwańskie – luźno w pasie (a więc worki i empirowe talie maskujące chińsko-ryżowy tłuszczyk), zapinane wysoko pod szyje, ozdabiane koronkami, guziczkami, zipami, naszywanymi kwiatuszkami etc, na słodziasznie. Spodenki ledwodupki i odważne kreacje w stylu burdelo-burleskowym (czarny lateks plus koronka, Nico namawiała mnie na zadzianie takowej kreacji na wesele… ).
Buty. Z dermoszpanki i innej niezbyt prawdziwej eko-skóry (te z prawdziwej to w ekskluzywniejszych butikach, w cenach powalających), toporne, ale za to na megawysokim obcasie. Tajwanki lubią być wyższe i wysmuklone o te 10cm szpilki… To nic, że w znakomitej większości nie potrafią chodzić na obcasach i krzywią nogi oraz buty niemiłosiernie…  Ale za to butów mają po 30 par, każda za 20-30 zł. Podróbki „Adidos” i „Naike”, sandałki, japonki, oraz gumowce (na sezon tajfunowy) i buty prawie jak emu…
Czapki i szaliki, szale rękawice, na zimne tajwańskie wieczory. Kolczyki made in Korea, świecące ordynarną blachą pomimo solennych zapewnień sprzedawczyń o ich szlachetności. Wisiorki. Klipsy (wiele Tajwanek ma nieprzebite uszy, z uwagi na stary zwyczaj mówiący, że przebicie ciała to zmiana w życiu, ale nigdy nie wiesz, czy na lepiej czy na gorzej, więc lepiej się nie dziurawić i nie kłuć). Pierścionki, bransoletki,paski – do wyboru i koloru.
Drogie importowane ciuchy znanych marek typu ZARA, HM, Abercombie etc ( w cenach dosyć obłędnych), jakości i oryginalności dyskusyjnej. Kosmetyki, paciadła na buzię, sztuczne rzęsy. Skarpetki w fikuśne wzorki (mam w rybki nemo, i ze słoniem i te pe) i staniki.
Ciuszki dla telefonów i psów. Brokatowe, cekinowe, helloukitaśne, w Stitche (to niebieskie coś od Lilo i Stitch), Króliki Piotrusie, DolczeGabany.
-Ponadto oddajemy się na nightmarkecie rozrywkom wszelakiej maści – stoły do madżonga, gry w „złap maskotkę”(te pudła z maskotkami i metalową łapą sterowaną za pomocą dżojstika, migające żaby do walenia młotkami po głowach, w styropianowych planszach baloniki które można z hukiem rozpołowić dartem lub BBgunem (czyli pistoletem na plastikowe kuleczki) i wygrać jakąś nagrodę, drewniane bransoletki wrzucane na ustawione amfiteatralnie gadżety, łowienie krewetek, wróżenie…
-Dla pogiętych i zestresowanych ulokowano stoiska masażystów (nie ma to jak odbywać masażyk pleców tuż obok pełznącego tłumu), oraz sprzedawców chińskich ziół i maści, a ponadto zupy żółwiowej (zupa żółwiowa ma ponoć doskonałe działanie na „żółwiową głowę”, czyli męskie przyrodzenie i uważa się ją za tradycyjny odpowiednik  niebieskiej pigułki) czy wężowej krwi mieszanej z alkoholem.
To wszystko okraszone jest migającymi światełkami (aby zwrócić uwagę kupującego na właśnie TO stoisko), muzyką (co półtora metra, czyli co budę -inną, ale zawsze równie głośną) oraz skąpane w mdłym blasku lamp jarzeniowych. Do północy wąskie alejki między rzędami stołów wypełnia zbity tłum parek i grupek snujących się pomiędzy stoiskami w żółwim tempie, oglądających, przewracających ciuchy, negocjujących ceny, oglądających wiszące nad głową menu, gadających, doradzających sobie, żujących, pogryzających, popijających, kontemplujących, degustujących, pokosztowujących nowości i darmowych próbek itp.
I tak trzy- cztery razy w tygodniu. Bo na nightmarket nie chodzi się na zakupy, chodzi się dla atmosfery, ewentualnie coś przekąsić, spotkać się z przyjaciółmi, zrobić rozeznanie terenu co w trawie piszczy, pooglądać – może trafi się okazja, albo coś wpadnie w oko… To po prostu sposób na miłe spędzanie wolnego czasu. Jedni medytują, inni spacerują, układają puzzle – a Tajwańczycy gremialnie odwiedzają nocne targi bo taki właśnie styl życia.
Tajwańczycy lubią wydarzenia stadne – więc w miejscach popularnych jest zawsze masa ludzi, niezależnie od jakości tychże miejsc. Tajwańczycy lubią wypoczywać w miejscach tętniących życiem (Boże broń powiedzieć hałaśliwych… O nie! Hałaśliwe to są dzieci w szkole, a nightmarket ze swoimi decybelami i huczącym szumem jest 熱鬧熱鬧, renao renao, czyli żywe, dobre, wesołe, świetna zabawa etc. Co mi wytłumaczyła nauczycielka Zhang, wymownie spoglądając – abym zapamiętała tę istotną  różnice, chao i renao. Chao to zły hałas, renao, to hałas dobry, zrozumiano?). Tajwańczycy lubią jeść. Lubią oglądać, próbować (zwłaszcza gratisowo) i potrzebują ciągle trzymać rękę na pulsie – co jest modne (to zwłaszcza dziewczęta, no i waginosceptycy).
Ja nightmarket lubię dużo mniej. Tak raz na dwa miesiące mogę wyskoczyć, ale – jakby nightmarket zniknął, nie obeszłoby mnie to specjalnie.
Starannie kryję swój brak entuzjazmu do nocnych wycieczek konsumpcyjnych, aby nie urazić koleżanek. Nie sądzę, żeby Nico i Jocelyn zrozumiały powyższą argumentację. Jak się wlazło między wrony …. Bo jak można nie lubić renao renao?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...