sobota, 30 marca 2013

Spacer wokól wzgórza Wiktorii



Do Hongkongu/Perły Orientu/Wonnej Przystani mało kto lata czysto turystycznie. To punkt przesiadkowy, centrum biznesowe i brama na komunistyczną Strefę Taniej Produkcji czyli SSE Shenzhen. 

Ostatnia nazwa – jest dokładnym tłumaczeniem znaków Xiang – kadzidło, zapach i Gang -przystań, czyli chińskiej nazwy Hongkongu. Dawniej, zanim nastała era kolonizacji, cyfryzacji oraz przemysłu bankowego – miasto leżące u ujścia Rzeki Perłowej słynęło z wyrobu kadzideł, w buddyjskim i daoistycznym świecie chińskiej religii zużywanych w ilościach monstrualnych.
Hongkong – jak pisałam, jest dla mnie miastem z żelbetu, stali i szkła, kompletnie wertykalnym i dającym wrażenie zimna, oraz duszącej ciasnoty. Ale – dla mnie odstręczające jest już warszawskie centrum, z wieżowcami po 20 pięter… Niby wychowałam się w blokowisku, ale – blokowisku na obrzeżach miasta, z małą ilością wyższych budynków, z parkiem i alejkami słusznych rozmiarów – więc betonowa dżungla niezbyt mnie fascynuje, stąd moje wycieczki na Sizihwan i po wszystkich parkach w okolicy.






Całe szczęście, oprócz terenów przeznaczonych pod zabudowę  jeszcze Brytyjczycy za czasów kolonialnych wytyczyli strefy parkowe, i to w czasach, kiedy pojęcie „ekologia” nie istniało, a jeżeli istniało – to tylko w słowniku wyrazów trudnych oraz rzadkich. Jednym z rezerwatów stało się Wzgórze Wiktorii – strome, zalesione wzniesienie -najwyższe na Wyspie Hongkong (581 m). Ze względu na ukształtowanie terenu i położenie, w dziwny sposób w tym miejscu natura utworzyła naturalną oazę klimatu umiarkowanego ciepłego, w kontraście do okolicznych upałów, zabijających dżentelmenów we frakach i cylindrach oraz ladies w krynolinach.






Tęskniący do chłodnego i mglistego Londynu Anglicy rozpoczęli sezon wycieczek na szczyt, obowiązkowo w lektykach wnoszonych przez kulisów po wyrąbanej w gęstym lesie drodze, a potem powolne stawianie rezydencji na stokach nachylonych pod kątem 45 stopni  Najpierw stacja sygnałowa radia i telegrafu, potem szpital – niestety, pomimo zmiany klimatu, ozdrowieńców nie przybywało, więc szpitalik opuszczono. Potem rozpoczęto mozolną budowę tzw letnich domów, u nas znanych jako „działki” a u sąsiadów zza Buga jako „dacze” (należy pamiętać, że Wzgórze Wiktorii było rejonem podmiejskim… Podobnie jak znajdująca się na ul. Królewskiej/Podchorążych w Krakowie siedziba Wydziału Architektury Polibudy Krakowskiej kiedyś dawno była podmiejskim, letnim pałacykiem królewskim we wsi Łobzów). Wraz z uruchomieniem cudu techniki, czyli tramwaju na linie – okolica z rekreacyjno-wypoczynkowej zmieniła charakter na luksusowe osiedle mieszkaniowe dla elity. I takie status quo utrzymuje się do dziś.
Ze szczytu góry można podziwiać rozciągającą się, mniej lub bardziej zamgloną i ukrytą w rudej kurzawie zanieczyszczeń panoramę najwyżej sięgającego miasta świata. Istnieją nawet mapo-plansze, informujące o punktach topograficznych. A jest tych wieżowców sporo, właściwie co jeden to lepszy… Azjaci mają bowiem specjalności budowlane. Chińczycy budują hotel z papieru w 3 miesiące a nawet tydzień, i mają specjalną machinę do autostrad… Wrzucasz z przodu piasek, smołę, asfalt, kamienie i co tam jeszcze, machina jedzie powoli jak żółw ociężale, a z tyłu wychodzi gotowa droga :D Japończycy budują konstrukcje odporne na trzęsienia ziemi, a mieszkańcy Hongkongu nabyli umiejętność stawiania stabilnych konstrukcji w miejscach gdzie przestrzeń jest łaska ale zlokalizowana pod bardzo niekorzystnym kątem w stosunku do linii horyzontu….
Domy są tu piekielnie drogie, ceny podaje się w milionach dolarów. Zaiste – rozumiem, bowiem widok jest niesamowity, w dodatku można się odgrodzić od dzikiego tłumu piszcząco-miauczących Chińczyków, rześka bryza odgania smog przyganiany rudą chmurą wraz z wiatrem znad przemysłowego Shenzhen. Tym większym zaskoczeniem był wypatrzony za zakrętem domek – wyraźnie opuszczony i z lekka zrujnowany.




Phoebe (moja dobra dusza i anioł stróż w Hongkongu) wyraziła nawet przypuszczenie, że dom jest nawiedzony – bo nie zostawia się takiej miejscówki tak po prostu… Elewację zdobiły nieliczne grafitti, w tym – Go out i inne pokrewne po chińsku. Ze środka nikt nie wyniósł ani nie odbił – mebli, marmurów, sztukaterii i stiuków, nawet okna nie były wybite. Straszno tam było i nawiedzały mnie mroczne wizje jakiej upiornej łapy albo innej Sadako pojawiającej się znienacka…
Nie śmiać się. Strachajło ze mnie wyjątkowe, boję się duchów i potworów spod łóżka oraz z innych ciemnych zakamarków. Do tej pory nie umiem w nocy zrobić siusiu po ciemku, tylko obudzona w nocy zapalam światło w łazience, bo mam z dzieciństwa zakorzeniony lęk przed wielką łapą właśnie, co wyłoni się z otchłani sedesu i złapie mnie za pośladek a potem wciągnie do Hadesu … Nie śmiać się, mówię… 
Jednak, w moim odbiorze najbardziej interesującym miejscem w całym Hongkongu jest mimo wszystko lotnisko. 



Taaaakie samoloty, w takich malowaniach i kolorach, normalnie lesze niż sklep z zabawkami :D Ale – ja mam swoiste gusta i upodobania… I nie zmuszam nikogo do zachwytu nad masą blachy, która robi wrrrrrrum :D
W każdym razie – tu widać wyraźnie, jak mieszają się kultury i narody. Nie mówiąc już o szlifowaniu chińskiegp w praktyce – komunikaty lecą w trzech językach – chiński kantoński (nie rozumiem ani słowa), chiński mandaryński (ooo! Rozumiem ! Alleluja) oraz angielski (ooo? A jednak nie do końca zrozumiałam…). Przez długie godziny ganiałam wte i wewte po terminalu II, robiąc zdjęcia i obserwując różnokolorowy tłum, jasno i ciemnożółtych Chińczyków, Japończyków w czapeczkach, śniadych Indonezyjczyków i Filipińczyków, Murzynów z Afryki, białych w rozmaitych stopniach spieczenia (najbardziej różowo malinowi byli obładowani gadżetami Rosjanie na przesiadce z Tajlandii), Hindusów w turbanach… 
Rozwalona na leżaczku kontemplowałam piękny zachód słońca z oceanem i samolotami w tle, gdy nagle koło mego leżaczka skitranego za kwietnikiem i filarem ustawił się starszy jegomość.




Chyłkiem rozejrzał się po stronach, z torby wyciągnął dywanik, strzepnął go gracko i magicznym ruchem rozłożył, po czym na nim przycupnął i zaczął procedurę walenia hasanów. Dołączył do niego kolejny i kolejny, a ja się zastanawiałam – po pierwsze czemu oni te hasany wbrew tradycji walą w stronę zachodzącego słońca z północnym azymutem (no tak, wedle Europy Mekka jest na wschód i południe, wedle Hongkongu na zachód i północ właśnie)… I nie powiem… oni chylili czoła ku podłodze w lekko nierównym rytmie a mi robiło się z lekka mroźno w okolicy kręgosłupa… Z ulgą odetchnęłam, kiedy poszli w kierunku innego gejta.
Gdyby ktoś nie wiedział co to walenie hasanów – to zwyczajowe pokłony towarzyszące muzułmańskiej modlitwie salat. Kolega, który niedawno był na wakacjach na Malediwach opowiadał, jak to o 6 na ulicach wszyscy się zatrzymują, padają na kolana i łotają czołem o bruk (a ty patrzysz i marzysz...)… Ba, nawet linie mają specjalne na ulicach wytyczone, żeby równo się rozstawiali…

Wielkanoc


Wesołych Świąt, smacznego jajka oraz mokrego (nie zimnego) Dyngusa życzy Majia z Hen Daleko…


Pisanek tu nie ma, bałwanów też – ale coś udającego bazie skrzyżowane z kolorowym jajkiem znalazłam…

Wszystkim wiernym Czytelnikom dziękuję za bycie ze mną przez ostatnie pół roku.  :D Za głosy zachęty, komentarze i pomysły na kolejne notki jestem bardzo wdzięczna, bo dają motywację do dalszej pisaniny
I jeszcze – chińska optymistyczna piosenka, o wiośnie która ma nadejść :D >> KLIK<< Pani nazywa się Hebe Tian i jest ulubioną piosenkarką mojej nauczycielki od słuchanek, więc oprócz zwykłych tekstów/dialogów/filmów obowiązuje nas płytoteka Tian Hebe i uzupełnianie tekstów piosenek… Całe szczęście – Hebe preferuje repertuar refleksyjno balladowy…

PS. Jak widać – pomimo katastrof naturalnych (trzęsienie ziemi mi przeszkadzało w pisaniu o śniadaniach, Kim III Koreański usiłował nie dopuścić do powstania notki o Hongkongu), nadrabiam obiecane zaległości … W planach na najbliższe – coś o nietypowej religii i coś o obrzędach funeralnych, bo w następnym tygodniu Tomb Sweeping Day, czyli tajwańskie Zaduszki…
  • Dzisiaj przy śniadniu (wielkanocnym) zastanawialiśmy się co też Kim Dzon Una denerwuje tak w Korei Południowej? Przecież te dwa narody mają więcej wspólnego niż reszta świata. Na to padła odpowiedź seniora rodu (być może żartobliwa), że ci inni zza granicy również mają skośne oczy i dyktatorowi wydaje się, że się przedrzeźniają. ]:-)
    Wesołych i pełnych nadziei świąt Majiu!
  • ~Majia
    Ale! mają oczy skośne pod innym niż jedyny prawidłowy kąt.
    My się podśmiechujemy – ale Koreańczykom tak wesoło nie jest. Oni tam naprawdę od lat żyją pod olbrzymią presją tego, że Seul leży naprawdę blisko od najbliższej bazy rakietowej północy. Nawet jeżeli te rakiety są badziewne i technologicznie opóźnione, to – historia uczy, że takie V1 i V2, pomimo olbrzymich niedoskonałości technicznych, jak już rąbnęły w cel – to z solidnym łubudu. A wysyłano je na dystans przeszło 200-600 km, więc i błąd celowania większy niż w wypadku znikomej ilości km dzielących Seul od linii 38 równolężnika/czyli linii podziału
  • ~Majia
    Ponieważ jeszcze mamy 1 kwietnia… to Kim stwierdzi, że to wszytsko to po to, aby Condoleezza Rice zwróciła uwagę na takiego żółtego pokurcza jak on…
    A poważnie… Sama jestem ciekawa, sądzę, że prędzej czy później dojdzie do jakiejś prowokacji, w wyniku której USA Army stacjonujące w tamtym rejonie będzie „musiało interweniować”… Kwestia jest tylko taka, czy sprawa rozejdzie się po kościach (bo Chiny i Rosja przytrzyma Kima za paltocik i każe mu siedzieć cichutko), czy zrobi się większa afera – bo i CHiny i Rosja mają sporą nadwyżkę broni (ostatnio czytałam, że Rosjanie rozważają ponoć powrót do Afganistanu, o ile nie był to news przed primaaprilisowy)…
    Obstawiam mimo wszystko pokojowe rozwiązanie sprawy. Żadnej z Korei ani potęznym sąsiadom nie jest na rękę konflikt nuklearny, masa uchodźców i problemy logistyczne.

czwartek, 28 marca 2013

Śniadanie na Tajwanie…

Kiedyś stworzyłam sukcesywnie rozbudowywaną listę tematów „życzeniowcyh” do opracowania. Każdy mógł mi podrzucić temacik, który szczególnie go interesował, a ja zadeklarowałam się go w miarę wyczerpująco rozwinąć.  Ponadto sama zapowiadałam – że o tym-i tamtym napiszę później. 
Efekt? Lista liczy sobie ze  30 pozycji, a ja ciągle nie mogę ukończyć i opublikować niektórych wpisów. Szczególnego pecha ma temat  jedzenia i np - wycieczki do Hongkongu, którą odbyłam w grudniu… Co zacznę w temacie dłubać, to skasuję połowę wcześniej napisanego tekstu, bo denny, nudny, dygresyjny, nie na temat, niezrozumiały itp. Twardo postanowiwszy, że póki tych dwóch nie skończę, nowe zagadnienia nie będą w ogóle rozpatrywane - dziś, natchniona dyskusją o mięsie z robalami i innych żywnościowych wynalazkach postanowiłam wreszcie oświecić każdego w kwestii zapychania przewodu pokarmowego.
 Zasiadłam i… wydarzyło się trzęsienie ziemi. Więc być może jednak rozważę kontynuowanie montowania notek, od których kontynuacji powstrzymuje mnie już nie indolencja a intuicja… :D
Wpis chciałam upstrzyć możliwie dużą ilością zdjęć, a tu zmoka. Śniadań nie fotografuję . Zatem wrzucam co mam, i nie będę robić nowych zdjęć, bo naprawdę nie ma czemu…
Przypomnę sobie, jak wyglądało śniadanie polskie Panny Madzi?
* Wersja A – kawa z mleczkiem lub bez mleczka, w zależności od tego, czy zmobilizowałam się do wyprawy do sklepu, czy też lenistwo/inne niecierpiące zwłoki sprawy wzięły górę. Do tego papierosek, dwa lub trzy. Plus trochę światła  bo tyle mam w lodówce, oprócz niewidzialnego pingwina, który zżarł wszytko inne…
* Wersja B – co zostało w lodówce… Czyli opcja sprzed ataku pingwina
* Wersja C – wypasione śniadanko, oparte głównie na mleku, owsiance, jogurcie, białym serku z warzywami i niewielkiej ilości chleba z padlinką, tfu, wędlinką
A jak wygląda to na Tajwanie?
* Wersja A – zaspałam, więc tylko kawa z substytutem mleka/ substytut kawy z substytutem mleka i sztucznym cukrem w płynie – zależy, gdzie kupuję
* Wersja B – nie zaspałam, więc do kawy j.w. dołączymy sandwicz z kotletem z kurczakowego cyca i rozmaitymi warzywami. Kawa pozwala nie zwrócić uwagi na nieco niecodzienne połączenie smaków, czyli słodki chlebek plus pikantna panierka kotleta. I przypominam sobie za każdym razem, gdy to coś spożywam, jak kiedyś z obrzydzeniem krzywiłam się na propozycję wsadzenia wczorajszego schabowego do kanapki…
* Wersja C – śniadanie spożywam towarzysko, ze znajomymi, odpowiednio wcześniej wstając etc, może wystąpić w dwóch wariantach, pseudo-zachodnim lub lokalnym.
Wariant 1 to na przykład – hamburger lub tościk w wielu odmianach farszowych:  z jajkiem sadzonym i plastrem smażonego mięcha lub „serem żółtym”, lub „masłem”  ( nieodmiennie ze słodką nutą w pieczywie, ostro trącącym cukiernią), do tego parówka podsmażana w jakiejś dziwnej panierce i nabijana na wykałaczki lub tzw talarki z kurczaka (coś jakby  stripsy z KFC, o których nikt nie potrafi powiedzieć, jaka to część kurzego odwłoka posłużyła do ich produkcji), żeby było zdrowiej i wonniej, wszystko umajone drobno poszatkowaną kapustą i cebulą.
Wariant 2 to bardziej tradycyjne opracowanie tematu najważniejszego posiłku dnia. Wedle znawców chińskiego metabolizmu, o poranku należy zapchać sobie arterie choler-sterolem dostarczonym przez: smażone pierogi z kapustą, smażone kluski- bułki parowe z mięsnym farszem lub naleśnik z omletem i mortadelą plus „ser żółty” i – cebula lub szczypiorek w ilościach zdolnych to wyprodukowania takiej ilości gazów bojowych, że połowę Korei Północnej wybije sama, jednym solidnym beknięciem.
Wszystko konsumowane – uwaga – ze styropianu (alias „z laptopa”) lub z woreczka foliowego (wersja „na wynos”), zwłaszcza zupy i kanapki ciepłe. Osobiście mnie to nieco brzydzi, nie lubię atomów plastiku w spożywanym żarciu - ale Tajwańczykom nie przeszkadza. Argument o zaparzonym toście i rozmiękłej bułce zupełnie nie trafia. Aha, spożywane pałeczkami. Pochwalę się – uczyniłam znaczące postępy w tej dziedzinie. Na początku pobytu bowiem zupełnie nie wiedziałam jak te bambusiki chwycić, jak nimi operować, i jadłam jak ostatni ułom. Wstyd, hańba, poruta i siara… Ale już mi przeszło :D  nawet komplement mi się zdarzyło zaliczyć (nie wiem na ile kurtuazyjny, a na ile prawdziwy).
Do tego herbatka z mlekiem. W Polsce tzw bawarkę dałam sobie wcisnąć dwa razy. Pierwszy i ostatni. Natomiast tu smakuje mi wybornie. Może dlatego, że nie dają tu normalnego mleka, od którego robią się kożuchy? Tylko sypia taką sproszkowaną atrapę substytutu , w związku z czym należy kubkiem przed otwarciem solidnie potrzepać? BTW, kubki są tu foliowane od góry, bardzo wygodny wynalazek  nic nie chlapie, nie rozlewa się w torebeczce – zaiste, rewelka. Teraz mi tak do głowy przyszło, że mój zaiste cudowny rozrost klatki piersiowej, alias nowiuteńkie ”zderzaki” które dotąd funkcjonowały w modelu „naleśnik”(nawet po utyciu) to efekt właśnie tej mleczno herbacianej diety. Okres  burzy hormonalnej wieku dojrzewania mam już za sobą od pewnego czasu, a coś mi się kojarzy, że chyba wedle mądrości ludowej ten napitek właśnie odpowiada za porost biustu i przyrost pokarmu u mam karmiących…
Efektem regularnego spożycia właśnie takich porannych posiłków – jest mój skok gabarytowo-masowy, z 50 do 65 kilogramów.
Teraz popastwię się nad poszczególnymi składnikami menu:D
* ser żółty
Zasługuje na szczególną wzmiankę, z wielu względów. Wielbiciele cheddara, edamera i innych żółtych, dziurawych śmierdzieli będą na Tajwanie solidnie zawiedzeni. Ser żółty jest bowiem koszmarnie drogi, kilogram można nabyć za równowartość ooło 150 PLN. Nie jest to jednak jedyny minus. Kolejnym niemiłym zaskoczeniem jest – jakość tegoż produktu. Konkretnie, za kupę kasiory otrzymujemy jadowicie żółty twór, przypominający w badaniu organoleptycznym  jako żywo serek topiony, albo to plastrowane paskudztwo z Hochlanda, ewentualnie inną biedronkową podróbę…
*mleko
Występuje z zasady w dwóch rodzajach – w obrzydliwym proszku, i jeszcze paskudniejszym płynie. Jest słodkawe, podobne do śmietanki do kawy tylko z lekką nutą skondensowanego, dosmaczonego mleka z tubki (alias ukochanej, najlepszej i jednynej pasty do zębów). Szklanka mleka prosto od krowy to na Tajwanie rarytas, kosztuje chyba piątaka na specjalnej turystycznej farmie, gdzie mają krowy, koniki, kozy i króliki, które można zobaczyć z bliska, pogłaskać i pokarmić. Litr pseudo-mleka w płynie – 8.50PLN. Puszka mleka w proszku – od 60PLN w górę.
* ser biały
Rzadki, kremowy twarożko-jorgurto-serek homo, oczywiście – cukrowany w sposób przekraczający granice dobrego smaku. Produkt kolekcjonerski. Cena wprost proporcjonalna do powszechności występowania.
* masło
Żarówiaście żółte coś, w odcieniu wpadającym w pomarańcz, jednoznacznie identyfikującym margarynę. Cena – oszałamiająca, bo to ponoć masło. Chyba dla tych, co masła nie jedli… To tak, jakby wciskać góralowi mokry i przesolony falsyfikat wyprodukowany z mleka krowiego, twierdząc  że to najprawdziwszy oscypek (znam ze słyszenia przypadek górala, który za takie oszustwo mało sprzedawczyni zębów nie wybił…). Smak tajwańskiego masła? Margaryna „Smakowita” czy inna „Palma”, jednoznacznie woniejąca olejem. Być może zawiera śladowe domieszki mleka.
* chlebek
Czyli waciane, białe niewiadomoco, w smaku żywcem przypominające drożdżówkę marketowej jakości, a przy tostowaniu wydalające intensywną woń ciastka, karmelu i chemikaliów. Oczywiście, w smaku – obowiązkowo słodkie. W połączeniu z parówką udającą kiełbasę i mortadelą zastępującą salami, oraz keczupem, smażoną i zieloną cebulką oraz atrapą sera – robi niezapomniane wrażenie jako „pizza”. Włoch by chyba eksplodował na miejscu po zjedzeniu, bynajmniej nie z zachwytu… Całe szczęście,  istnieją na Tajwanie małe piekarenki, produkujące piekielnie drogi (15 PLN/bochenek) tzw chleb niemiecki, zbliżony do naszego normalnego codziennego pieczywa pod względem smaku i konsystencji. Nie powinno zatem dziwić, ze przybysze znad Wisły i innych normalnie karmiących krajów planując dłuższy pobyt – kupują machinę do pieczenia chlebka z instantu. Nie wiem na ile jest to zdrowsza alternatywa ( bo piecze się go z gotowej mieszanki, do której trzeba tylko  dolać wody i włączyć cykl), ale na pewno smaczniejsza…
* drożdżówka
Chcąc wrzucić na ząbek coś słodko-śniadaniowgo można się paskudnie naciąć… W pozornie niewinnym ciastku może czyhać bowiem farsz tak paskudny, że już nigdy nie popatrzysz w stronę półki z łakociami bez profilaktycznego zasłonięcia dzioba dłonią, aby przeczekać gigantycznego kozła, który właśnie wywija twój żołądek… Co udało mi się – jako naprawdę wielkiemu cukrusiowi i łasuchowi – zakąsić? Ano – masę jajeczną, która wygląda jak budyń, ale niestety nim nie jest… bardzo niestety. Oleistą czekoladę. Ciasto w ciemniejszym kolorze, udające czekoladę. Szczytem wszystkiego była buła z zielonym środkiem, o smaku jakoby zielonej herbaty (mi zalatywała jednak bardziej płynem do naczyń lub mydłem kwiatowym) z kulką  marmolady, która to marmolada zawierała w sobie jeszcze pestkę. Bo miała być niby wiśnią.
* wędlina
Najpierw była jadowicie malinowa mortadela, zwana nie wiedzieć czemu szynką. Potem były nieco mniej oczojebne, ale równie sztuczne koloryzowane parówki. Potem jakieś pulpety mięsne. I gdy już rozważałam serio przejscie na przymusowy wegetarianizm – znalazłam normalną polędwicę w plasterkach. Z przyprawami. Całkiem znośną, jasnoróżową,  spełniającą europejskie normy zasolenia, koloru  konsystencji i smaku. Taka – powiedzmy sopocka, z półki do 25zł/kg. Tyłka nie urywa, ale zjeść się da. Nie wiem tylko czemu serwują ją – uwaga – z glonem, na makaronie instant okraszonym jajem wbitym do wrzątku (zowie się to chyba” jajo w szklance”, a tu raczej – jajo w misce), w dodatku zalane zupą koloru pomarańczowego, o swojskiej nazwie „borshtch”.
OK… starczy marudzenia. Kolejny wpis żywnościowy będzie – albo o obiadach, albo o tym, co na Tajwanie warto zjeść :DŻeby nie było wątpliwości, na czym mi tak krągłości się wypełniły :D przy czym od razu mówię – znalazłam swoją niszę ekologiczno- żywnościową, i nie głoduję.


środa, 27 marca 2013

Z wiadomości…


Dzisiejszej nocy ponoć coś się trzęsło. I to porządnie. Niestety, albo stety – przespałam, bo wyrąbana byłam jak koń po westernie wskutek długiego i pracowitego dnia, poświęconego z równym zaangażowaniem na naukę i pisanie wrednego testosa, jak i na zdobywanie nowych doświadczeń do opisania na blogu.

Mój kolega pisał u siebie na blogu, że się solidnie wystraszył, bo w Kaohsiung trzęsienia ziemi nie są zbyt częste. A to było pierwsze i dosyć odczuwalne
Inny kolega stwierdził, że Hameryka znów testuje ten alaskański wywoływacz deszczu czy inną broń klimatyczną (HARP, HACCP czy jakoś tak) i s..syn Bobama spać ludziom nie daje bo próbuje w Koreę trafić tym ustrojstwem. Fakt, ostatnio jak próbował, to w Japonię walnęło… Swoją drogą, celownik w tej wiatrowej machinie to mają chyba wybitnie made-in China, wybrakówka straszna. Bo gdzie Tajpej a gdzie Phenian, zwany teraz Pjonggjangiem? 
A ja – w swoim bezpiecznie ustawionym łóżeczku (w rogu pomieszczenia, bo materiał konstrukcyjny łamie się zazwyczaj w środku, zbieg dwóch lub więcej ścian jest bardzo bezpieczny) – przespałam jak niemowlak rzeczone wstrząsy. Wszyscy chyba kojarzą, że dzieci lubią jak im się wózek kolebie… Więc mnie też pokołysało na lepsze spanie.
Ogólnie rzecz biorąc, miejscowi nie spuszczali się specjalne nad nocnym trzęsieniem ziemi – poza tymi bliżej epicentrum, bo w Tajpej magnituda wyniosła 6stopni w skali Richtera. Ogólnie w stolicy ma się co trząść – zabudowa tamtejsza to wieżowce, wyższe wieżowce  jeszcze wyższe wieżowce i Taipei 101, który swego czasu zajmował zaszczytne stanowisko „najwyższego budynku świata”. Plotka i teoria spiskowa głosi, że zbudowanie tego ponad 50-0metrowego kolosa spowodowało zaburzenie struktury geologiczno-tektonicznej etc, i właśnie dlatego, z powodu błękitnego giganta sterczącego w krajobrazie niczym reklama pewnej bardzo znanej błękitnej pigułki, widocznego w promieniu 40 km i z kosmosu też – telepie się bardziej. Co wrażliwsi koledzy wspominali, że pierwsze tygodnie na Pięknej Wyspie spędzili dreptając pomału na szeroko rozstawionych nogach, ostrożnie stawiając kroki i asekurując się parasolkami i kijkami – bo po asfalcie i betonie chodziło się jak po galarecie…
EDIT – trzęsło się nie w nocy, a w biały dzień. I nic nie zauważyłam! jestem chyba wyjątkowo odporna… 
 A ku pokrzepieniu serc – jeszcze jeden atykulik, którym się od wczoraj podniecają tajwańscy koneserzy fotografii i podróży - historia jednego aparatu z Hawajów

wtorek, 26 marca 2013

Dzień Wagarowicza

A gdzie najlepiej spędzić ten jeden jedyny w swoim rodzaju dzień? Hmm… na plaży? Eee, wieje nudą. W muzeum? Eee, szkoda pogody, poza tym jeszcze nie przetrawiłam informacji z Muzeum Nauki i Techniki, o bilecie  za 50 zeta… Muzea to droga rozrywka na Tajwanie… Jezioro Chengqin, z wieżą i rezerwatem ptaków w olbrzymim parku? Eee, nie, jakoś mam alergię na to miejsce… Staw Lotosowy? Nie, tam to mogę w każdej chwili, a Dzień Wagarowicza należy uczcić czymś specjalnym.

To może pojedziemy razem na Księżyc? zapytał Młodociany, żywo zainteresowany kulturą europejską. Odkrył bowiem nową drogę w swoim życiu - oprócz wyjazdu na WorkHard Holiday do USA lub Australii i założenia po powrocie knajpy za pieniążki uciułane podczas zapiep..ania przy taśmie w jakiejś fabryce. Otóż – może Młodociany na przykład skorzystać z koneksji swojego wujko-dziadka i załapać się do korpusu dyplomatycznego. Co zresztą doradziłam mu ja.
Nie, żebym miała coś przeciwko etosowi azjatyckiego robotnika w australijskiej fabryce składającego grosik do grosika i cencik do cencika… Ale dzięki jednemu z kolegów kiedyś dawno udało mi się poznać polską dyplomację od środka  - i uważam, że Młody się w takiej służbie lepiej sprawdzi i z większą satysfakcję zawodową osiągnie jako popychadło (w najgorszym wypadku) dyplomatyczne, niż jako słabokwalifikowany fizyczny, co zresztą mu wyłożyłam w miarę przystępnie. Na to Młodociany rozpoczął akcję „rozpoznanie” związaną z zadawaniem wielu dziwnych pytań dotyczących ekonomii, kultury, wierzeń, religii, systemu wartości rozmaitych krajów Europy, ze szczególnym uwzględnieniem krajów słowiańskich, no i jeszcze Skandynawii… I właśnie w ramach wprowadzenia w kulturę został zindoktrynowany historią Marzanny oraz – nowoczesną realizacją tematu wiosennego w postaci półlegalnego zrywania się ze szkoły. co – ku memu zdziwieniu, uczynił nad wyraz entuzjastycznie.
Po przyjeździe na Tajwan sporym bowiem zaskoczeniem dla mnie, nawykłej do nieco eksternistycznego trybu kształcenia było azjatyckie podejście do zajęć. Nie ma opcji „nie -przyjścia”, albo inaczej, nie jest zbyt popularna. To, że na wykładzie śpisz/grasz w EngryBerdsy/konwersujesz smsowo z koleżanką/czytasz książkę nie na temat etc – nie ma znaczenia. Ważne jest, że fizycznie twa osoba się objawiła w sali. Rozwalało mnie wendzarniowskie sprawdzanie obecności :D Sala 50-80 osób, a prof przy każdym nazwisku stawia znaczek… Czasem nawet wedle takiej frekwencji oblicza jakieś procenty składowe całej oceny. 
Huayu ZhongXin poinformowało całkiem poważnie, że po spóźnieniu się powyżej 20 minut na zajęcia, obecności się nie otrzyma, a z kolei 75%frekwencja jest podstawą wystawienia certyfikatu uprawniającego do przedłużenia wizy.Nie chodzisz, czyli pracujesz na nielegalu, czyli ciebie nie chcemy! A jak wydębiłeś wizę jako student, to studiuj i basta. No więc siedzą studenci, pośladki w sali, a serca i dusze – nie wiadomo gdzie, kwitnie też inemuri>>KLIK<< Jesteś chory? To maska na dziób, ręcznik do tłamszenia kaszelków w łapę, herbatka do popijania – i won na zajęcia. Nic dziwnego, że Dzień Wagarowicza należało uczcić wycieczką na Księżyc.
Pojechaliśmy, po obowiązkowym naklepaniu na mnie tony kremów z filtrem, bo słonko grzało konkretnie, a na drodze piecze bardziej… Młodocianemu wyjątkowo podoba się proces nakładania wszelkich balsamów. Sam, jako rasowy mężczyzna nie zhańbi się podobnie pedalską aktywnością, ale zarykując się ze śmiechu ogląda moje kombinacje alpejskie z nakładaniem białego paskudztwa z trzech różnych tubek. Dlaczego z trzech? Bo jedno to na kończyny, filtr 24, drugie na plecy, filtr 30 a trzecie na twarz, dekold,ramiona, filtr 50… Nie śmiać się, tu można się rzeczywiście solidnie poparzyć.
Po godzinie jazdy motorem ciągle brak było widoku na prom kosmiczny mogący mnie na ten Księżyc wywieźć, obserwatorium astronomicznego  też nie udało się zaobserwować. Zaczęłam zastanawiać się, co to za lipa, gdy nagle zza zakrętu wyłoniły się konkretnie łyse, spieczone, szpiczaste szczyty. Dotarliśmy.
 Jak na prawdziwie księżycowy krajobraz, trochę za dużo zieleni i kwiecia – ale jak się pod dobrym kątem zerknęło, a słonko przygrzało, to od biedy można było zobaczyć podobieństwo do powierzchni jakiejś dalekiej planety.
Te góry tak naprawdę nie są z kamienia… To nie skała, a wysuszone błoto! Woda deszczowa ściekająca po glinie rzeźbi żleby i wąwozy, nadając wzgórkom charakterystyczne, ostre zakończenia. Zresztą – właśnie tak narodziły się te tereny, zwane po angielsku „badlands”, a po polsku – badlandy, złe ziemie. Nie są one specjalnie urodzajne, a te konkretnie miejsca w dodatku zostały silnie zasolone, więc mizerna roślinność odporna na niekorzystne warunki niestety nie była w stanie utrzymać masy całej górki przy ulewnych deszczach. Błoto opadało w dół, odsłaniając kolejne, jeszcze bardziej słone powierzchnie… 







Miejscowi szybko doszli do wniosku, że to ziemie przeklęte, obstawili świątyniami (chyba z 5 ich stoi w bezpośrednim sąsiedztwie) i spróbowali zagospodarować inaczej niż agronomicznie i agrokulturalnie. I tak powstał słynny na cały Tajwan „Moon World”.
Co ciekawe, niecały kilometr dalej znajduje się niewielki wulkan błotny, o średnicy krateru może 1.2m. Co kilka-kilkanaście sekund rozlega się blllllluupp, wulkanik wypuszcza mniejsze lub większe bąbelki, a w stronę wioski z górki pomału i dostojnie spływa strumyk szarego błota, zasilając w muł pobliskie jeziorko.
Taki ten wulkanik malutki, ale – próbowałam (ja i pozostali turyści, cała wycieczka z przewodnikiem) wysondować dno patykiem dłuższym niż ja sama – nie dotknęłam… Potem doczytałam, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu… Pchanie się z czymkolwiek w krater, nawet tak niepozorny, nie jest najmądrzejszym rozwiązaniem… Po pierwsze, wulkany błotne bywają gorące, bo woda, błoto i gaz pochodzą z wnętrza ziemi. Po drugie – znajduje się w nich gaz – czasem mniej, czasem bardziej wonny lub trujący. Po trzecie, często się zdarza, iż wulkaniczne bąble ulegają samozapłonowi (tak jak dzieje się to w Grocie Kirina, którą odwiedziłam podczas ferii noworocznych)…
 A potem przeczytałam smutną historie indonezyjskiego błotnego wulkanu Sidoarjo, który powstał, bo jakaś niedouczona geologicznie tempaszczała prowadząca odwierty próbne nie sprawdziła/źle sprawdziła dane stratygraficzne… I podczas próbnego odwiertu w poszukiwaniu ropy/gazu ziemnego jakoś tak naruszyło-się-samo złoże podskórne… I dnia następnego źle zabezpieczona dziura po kilometrowym świdrowaniu zmieniła się w pierwszy krater , z którego początkowo nieśmiało, a potem coraz bardziej ochoczo zaczęło wypływać ciepłe, gazowane błotko. Ponieważ wyspa Jawa leży w tak zwanym pierścieniu ognia, baaardzo aktywnym sejsmicznie, to ma tam co wylatywać, wybuchać i się sączyć. Dziennie Sidoarjo wywala około 50 000 m3 siarkowego błota, a jezioro utworzone przez ten niewielki wulkanik ma ponad 6.5 km2 km powierzchni.. Gdy skruszeni geolodzy próbowali jakoś zatamować siłę natury – wrzucając olbrzymie betonowe kule-czopy do dziury po odwiercie… Kule wytrzymały pół godziny, a pobliskie wioski zostały ewakuowane w trybie pilnym. Obecnie wulkan jakoś ujęto w ramy, tworząc sztuczną kalderę - a jak to wygląda, można zerknąć >>TUTAJ KLIK<<

Summa summarum, wycieczka udana, spiekłam się tylko na różowo- buraczanego raczka.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...